Kemping przy Aba Huab to dobry wybór. Zaledwie 4 kilometry od Twyfelfontein (i Zieben Plates, które pomijamy, bo nie wiemy czym jest). Rozochoceni wieczornym ogniskiem i świadomi bliskości celu, zbieramy się nieśpiesznie, a na śniadanie smażę w końcu jajka sadzone, o których gderam od paru dni. No co, każdy ma swoje małe marzenia ;-) Cieżko idzie nam żegnanie się z bardzo fajnym miejscem w drzewnym zagajniku, ale pomimo tego powolnego tempa porannego, w Twyfolfontain meldujemy się już o 8:15.
Parking - poważny Pan kijem wskazuje gdzie mamy stanąć pod specjalną konstrukcją krytą strzechą i informuje, że on tu 'take care' na nasz samochód. My do recepcji (bardzo dobra 'architektura w regionie', dobrze zaprojektowana i używająca lokalnych materiałów). Okazuje się, że indywidualnie nie można zwiedzać i przydzielona zostaje nam sympatyczna pani przewodnik o imieniu Tio (Theo?). Pokazuje nam wytrwale kolejne rysunki dzikich zwierząt wydrapane w skałach (wiek 2-6 tys. lat), ale mnie najbardziej zachwyca prezentacja i krótkie wyjaśnienia nt. języka damara, który wykorzystuje 'kliknięcia', takie, jakby się dzieciom prezentowało odgłos końskich kopyt. Wow. Nawet w pisowni to jest odzwierciedlone (ukośnikami). No i zapamiętujemy tylko, że 'cześć' to 'matisa'.
Stamtąd jeszcze trzy atrakcje: 1. pipe organs (specyficzna formacja skalna - kanciaste pionowe klawisze skalne), darmowe, tylko pan na parkingu spisuje nasze dane. 2. burnt mountain - góra faktycznie wygląda na spaloną, ale widzimy ją z parkingu przy organach i nawet nie chce się nam już podjechać, 3. petrified forest. No właśnie, skamieniały las. Dojazd jakieś 60km, ale już 20km wcześniej (12km za wyjazdem na C39) widzimy wymalowane ręcznie znaki w ilości nachalnej, że petrified forest to tu w prawo. To skręcamy. Przebrnąwszy przez łąkę, przez którą przegnał w poprzek jakiś młodzian, dojeżdżamy na parking, którego miejsca udekorowane są zardzewiałymi puszkami. Biuro biletowe to bufet zbity z gałęzi. Niemniej dokumenty rejestracyjne, które każe nam wypełnić zdyszany młodzieniec w RayBanach, jak najbardziej profesjonalne. Dziwne, ale brniemy dalej, płacimy (o wiele za dużo) i idziemy oglądać eksponaty. Mają tu być drzewa, które daaawno temu przywlokła powódź aż z Angoli, a potem dłuugo leżały pod wodą, aż pod wpływem lokalnych minerałów, skamieniały. Czyli są kamieniami w kształcie drzew (z usłojeniem itede).
Młodzian ciągnie nas na pagórek, ale po drodze nie wytrzymujemy i pytamy, czy jest jeszcze drugie miejsce ze skamieniałym lasem. Okazuje się, że jest - rządowe, 20km dalej. Tiaaa... tu cię mamy. Niemniej zapłaciwszy, postanawiamy obejść atrakcję. Wielkich drzew nie widzimy (jest jedno, ale nie nadzwyczajne), za to mnóstwo rozrzuconych fragmentów pni i welwiczjie, ale nie takie wielkie jak w Swakopmund. Ogólnie czujemy się oszukani i rozczarowani, ale jechać dalsze 20km i z powrotem, żeby zobaczyć 'większy rozmiar' to już nam się nie chce. W końcu kamienie w kształcie drzew zobaczyliśmy.
No to w drogę! jak się potem okazuje drogę widokową (od Palmweg, gdzie jest punkt kontroli weterynaryjnej), choć wyjątkowo krętą, za to ozdobioną żyrafami, zebrami i antylopami. Po długich dywagacjach okołoogniskowych poprzedniego wieczoru postanowiliśmy, że dzisiaj zatrzymamy się (w drodze do Epupa Falls) w Ongongo Camp. I to był dobry pomysł! I chwała oszukańczym skamielinom, bo dzięki nim mieliśmy tutaj godzinę więcej czasu.
Do Ongongo Camp odbija się w Warmquelle (koło Sesfontein) w boczną drogę (na wschód). 6km dojazdu można pokonać bez napędu na 4 koła, ale raczej z wysokim zawieszeniem. 4x4 może się przydać dopiero w samym obozie, jeśli się chce dostać do miejsc 'w głębi'.
Droga jest średnio oznakowana, ale śladem rur wodociągu, stoisk z drewnem na ognisko i dzieci automatycznie wyciągających ręce 'po cokolwiek' trafić można do obozu. Nie wiemy, co zastaniemy po przejeździe wzdłuż kilku glinianych albo i nie glinianych zagród i pierwszy widok stanowisk zewnętrznych na pustkowiu trochę nas rozczarowuje, ale za moment... odkrywamy wąwóz, na dnie którego jest większość stanowisk kempingu. Dnem wąwozu o białych ścianach płynie szemrzący strumień obrośnięty zielenią, który zaczyna się przy... wodospadzie, któremu to z kolei towarzyszy... sadzawka z krystaliczną wodą. Wodospad z naturalnym basenem w środku pustynnego kraju! To po to tu przyjechaliśmy! Odetchnąć od naszego wakacyjnego wypoczynku. WOW! Jeszcze raz chwała oszukańczym skamielinom.
Zjechać zupełnie na dno wąwozu i przedzierać się strumieniem do centralnych stanowisk się nie odważam, ale znajdujemy miłe miejsce na półce skalnej, gdzie szybko rozbijamy nasz namiot na dachu, żeby sprawdzić, czy jest wystarczająco równo, żebyśmy się z niego nie wysypali. Jest równo. Zostajemy. No to rura świńskim truchcikiem w otchłań krystalicznej wody u stóp wodospadu. Ale czaad. No trudne do opisania. Po dwóch tygodniach błąkania się po kraju, gdzie woda jest dobrem rzadkim, gdzie ciągle praży słońca, a za oknami samochodu widać tylko pustkowie pokryte piachem, ewentualnie sianem (co wcale nie znaczy, że istnieje tu regularna pora roku, kiedy to siano jest zieloną łąką, o nie), my tutaj pływamy w tej sadzawdze krystalicznej wody pod wodospadem. Wakacje od wakacji :-)
A później ognisko na półce skalnej, pod którą uparcie szemrze strumień (i kumkają żaby!!!), a nad którą uparcie świeci czyste niebo z wybijającym się Krzyżem Południa.
247km (3700km)