Słońce, wakacje. Powrót do cywilizacji zrobił wszystkim dobrze. A raczej nie tyle sam powrót ile koniec objazdu. Z radością nastawiamy się na spokojny i powolny dzień po szalonym młynie ostatnich dni. Każdy chce robić co chce w tempie dla siebie odpowiednim, co oznacza, że pół wycieczki zostaje w Tbilisi i zwiedza muzea, a druga część jedzie marszrutką do pobliskiej Mcchety, poprzedniej stolicy Gruzji. Jak się łatwo domyślić byłem w grupie 2, dzielnie znosząc oralny ostracyzm, że niby ile jeszcze tych cerkwi mogę oglądać. Mogę. Mimo niezmiennego stylu od V w. to zdecydowanie nieprawda, że wszystkie cerkiwie są tu takie same.
Zanim się rozbiegliśmy w swoje strony próbujemy oddać samochód z grubsza wydobyty spod warstwy błota przez Roberta. Wg umowy o 9tej rano ma się zgłosić Grigorij i go zabrać. Chcąc jak najszybciej wyjść na miasto i tknięci przeczuciem dzwonimy. Szef wypożyczalni ma wyłączony telefon, a Grigorij odbiera po 10tym sygnale totalnie zaspany (najwyraźniej po męczącej sobotniej nocy). Ostatecznie umawiamy się, że w ramach zdania samochodu zostawimy klucze 'w recepcji', a on sobie już wehikuł zgarnie. Chyba jednak tej rozmowy nie zapamiętał, bo po 17tej dostajemy sms-a 'gdzie zamierzamy oddać samochód'. No cóż... Ważne, że ostatecznie się udało.
Do Mcchety jedzie się z dworca Didube za 1 GEL. Marszrutki są co 15min, jedzie się ok. 20min. Wyjazd tutaj jest dobrym pomysłem, bo lejący się żar łagodzi chłodny wietrzyk. Samo miasteczko (a przynajmniej starsza jego część) jest odczyszczone i wypucowane dla turystów. Oprócz robiącej wrażenie głównej cerkwi Sweti Cchoweli - Życiodajnej Kolumny (do 2010r. najwyższej w Gruzji) do zobaczenia jest jeszcze klasztor żeński (Samtawro) i monastyr za miastem na wzgórzu - Dżwari (super widok na całą dolinę i dopływ Aragwi do Kury). Na wszelki wypadek, przed ciężkim obowiązkiem turystycznym jemy śniadanie z widokiem na piękną, wielką cerkiew otoczoną murami obronnymi. Potem powoli ją obchodzimy. Zwiedzanie wnętrza nie do końca udane, bo Roberta wywalił pop za podwójne przewinienie - za krótkie szorty i kręcenie kamerą. Niemniej cerkiew piękna. Mamy okazję też sprawdzić niedzielne zwyczaje prawosławnych.
Zabieramy się na wzgórze do Dżwali taksówką, umówiwszy się na cenę 20GEL, acz po powrocie pod klasztor kierowca wydał nam resztę 5GEL. Ze zdziwienia nie protestujemy. O ile Dżwari trzeba odwiedzić (oryginał z końca VIw.), to klasztor Samtawro czymś niebywałym nie jest. Niemniej tak się składa, że obok jest przystanek marszrutek do Tbilisi.
Powróciwszy do stolycy kontynuujemy byczenie się. Spacer po pchlim targu w parku 9 Marca (gdzie wpadamy na chłopaków poznanych w Talewi), wjazd kolejką na wzgórze przy wieży telewizyjnej, błąkanie się po tamtejszym parku rozrywki (jakby było za nisko ładujemy się jeszcze na ogromny diabelski młyn na szczycie wzgórza, wyżej już się nie da), powolny spacer na stare miasto nieuczęszczanymi uliczkami, smaczny i tani obiad w bardzo lokalnym barze (poleconym przez chłopaków z Telawi) i bardzo nietani deser w znanym już nam Citronie. Niby byczenie się a i tak wszyscy są wykończeni.
Na dobicie i godne pożegnanie Tbilisi postanawiamy z Moniką zażyć lokalności w postaci wizyty w Łaźniach Orbeliani (które wydały nam się atrakcyjniejsze od Królewskich). Pomysło to był przedni, aczkolwiek w kontekście upału dnia moczenie się w wodach siarkowych o temperaturze 45 stopni ma subtelnie masochistyczne zabarwienie, ale przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności, obowiązek turystyczny itede. No to jeszcze mycie, bo jakże to dak bez mycia?
Dostajemy własną salę w białym marmurze. Pierwsza część z sofą, krzesłami do odpoczynku i przebrania się, zaś druga - z basenem z gorącą wodą siarkową, prysznicami i marmurowym stołem do maltretowania, znaczy masowania, bo jak to tak bez szorowania?! Monika na wszelki wypadek (ze względu na czerwonawą opaleniznę) pozostaje przy wersji masaż. Przychodzi Pani Łaziebna i delikatnie wymasowuje Monię po czubeczki paluszków, starając się przy tym nie zauważać mnie gotującego się we wrzątku. Na zakończenie chluśnięciem wiadrem wrzątku sprowadza odpłyniętą Monikę z powrotem na ziemię.
Teraz kolej na mnie - przychodzi drobny, żylasty i uwalniający delikatny opar chachy Łaziebny. Ja idę na całość, trzeba zażyć lokalności - decyduję się na 'scrubbing' czyli szorowanie z pomocą specjalnej rękawicy (w wersji luksus można sobie taką zakupić na pamiątkę, acz nie wydało nam się to niezbędne). Szooroowaaniee... Doprawdy. Zakończone masażem z piany robionej za pomocą specjalnego bawełnianego wora. Ciekawe. Ostatecznie każdy miał swój zestaw doznań, dodatkowo zaparzony w 45 stopniach.
Wyszliśmy na czworakach zanim wykupiona godzina dobiegła końca. Idąc na spotkanie z Robertem i Anką wypiliśmy cysternę mineralnej...
Wieczorem jeszcze jedna niespodzianka. Dostaję mail, że nasz lot jest przesunięty z 11 na 14tą i wyjazd nie o 9 tylko 12:30. Przewraca to nam nasz plan trochę, bo oznacza, że będziemy musieli zostać w Mestii jeden dzień dłużej. I bardzo dobrze - jak się potem okaże . Udaje mi się jeszcze zarezerwować nocleg z wyżywieniem u Nino Ratiani (ninoratiani@gmail.com). Serdecznie polecamy! (wersja z dwoma posiłkami dziennie za 35GEL). Nino jest rzutką kobietą, sprawnie operującą dwoma smartfonami, dzięki czemu błyskawicznie odpowiada na maile dobrym angielskim, i, jak się później okazuje, potrafiącą wszystko w okolicy zorganizować.
Pakowanie. Spać.