Ok. 6:30 budzi mnie komórka Anki, ale o dziwo samej Anki nie ma... We łbie zawrzały mi wszelakie wyuzdane wytłumaczenia (no w końcu to hostel, gorący klimat, wakacje w kraju winem płynącym), ale znajdujemy Anię kontynuującą nocne Gruzinów z Polakami rozmowy na klimatycznym balkonie. Gdy my marnowaliśmy czas na jakieś tam nocne drzemki, Ania zbratała się z narodem, poznała zwyczaje, zacieśniła więzi i w efekcie z Szurą i Wową żegnała się prawie ze łzami w oczach i, że do rychłego, a nam potem tłumaczyła różne zawiłości gruzińskiego pożycia przystolnego (przyjęcie kontroluje jedna osoba - tamada czyli starszy rodu, toasty należy uzasadniać, przez co nie są krótkie itepe itede). Najważniejsze, że bez problemu zdążyła się pozbierać na lot.
Wylot jest z aeroklubu w Natakhtari, a punkt zbiorczy transferu z Tbilisi jest przy Placu Rewolucji Róż (metro Rustaweli). Pełny pasażerów Ford Sprinter dowozi nas na lotnisko na czas, ale tam dowiadujemy się, że jest kolejna obsuwa i tkwimy przy lokalnym basenie (basen na lotnisku?!) z kawą kolejne 2 godziny gapiąc się w chmurne niebo i zastanawiając się - dlaczego my?! dlaczego dzisiaj?! dlaczego nie może być pięknego błękitnego nieba, żebyśmy mogli Kaukaz z lotu popodziwiać?!?! Tylko te chmury i chmury...
W końcu wylot malutkim samolotem na 12 pasażerów. Na boku maszyny - napis Praga. Hmm... Najważniejsze to usiąść przy oknie. Pilot jeszcze robi briefing i ostrzega przed turbulencjami i lecimy, tzn. wbijamy się w watę chmur :-S
Ale obsuwa czasowa nas uratowała! Po drodze chmury zniknęły, pojawił się błękit nieba i nagle pod nami ukazały się głębokie wąwozy i ośnieżone szczyty bardzo blisko od samolotu. Co będę się silił, żeby to opisywać. No po prostu lot nad Kaukazem. Przed wylądowaniem po stronie dziewczyn zaprezentował się jeszcze podwójny szczyt Uszby. Po wylądowaniu w dolinie Mestii wysiedliśmy na gumowych nogach przy malutkim budynku lotniska (ponoć projektowanym przez Meiera wg Ani). Szał orgazmiczny, aż policja musi mnie do porządku przywoływać. W nagrodę wciskam policji aparat, żeby nam z pilotem zdjęcie zrobiła, bo pilot okazał się Słowakiem z Popradu.
Jako na jedynych pasażerów na nas ktoś czeka - Nino swoim pick-upem. Przewozi nas przez Mestię tłumacząc co gdzie jest i na zakończenie mówi, żebyśmy innym turystom podawali wersję płatnego z lotniska odbioru i cenę za nocleg 40GEL. Czyżbyśmy byli fajniejsi? Czy może cena hurtowa? :-) Do tego w hostelu czeka na nas powitalne ciasto!
W Mestii czyste niebo, święty spokój i pierwszy kontakt z wieżami strachu. Reszta dnia to byczenie się i spacery. Potem obiad w stylu gruzińskim czyli miliony małych talerzyków z różnymi dodatkami. A potem znowu spacery, bo wieże są podświetlane i wyglądają niesamowicie z drugiej strony doliny. Tutaj koniecznie trzeba przyjechać, a Mestia to jeszcze nie najpiękniejsze miejsce okolicy.