Trochę na wyrost, ale mam dziką nadzieję tam dotrzec już za parę dni za dni parę, z plecakiem, ale bez gitary. Urlop z zaskoczenia, nieplanowany, 'nieuwierzony', za krótki i w największej zawierusze. Ale jednak :-) Carpe diem!
-----
Lotem przez Frankfurt dotarliśmy do Hanoi, sprawdzając Vietnam Airlines. Cena konkurencyjna... Standard standardowy. Siedzenie przy oknie okazało się znajdować się na skrzydle i bez okna czyli zaskakujących i zapierających widoków zero. Niemniej zamawianie posiłku innego niż standardowy zdaje egzamin :-) tzn. kończyłem, kiedy inni dostawali swoją tackę, bo posiłki niestandardowe wydawane są najpierw. Następnym razem muszę spróbować kuchni koszernej albo i hallal (czy jak to się pisze).
-----
Dotarlim. 38-ma godzina na nogach... proszę nie oczekiwać trylogii z przekąsem. Pięć godzin jet-lagu bez snu to masakra... Pomimo, że Marysia zgubiła paszport, a moja wiza się nie spodobała celnikowi, przedarliśmy się na łono dziedzictwa Ho Chi Minha.
Według mojej aktualnej oceny Hanoi jest małym miesteczkiem, które można obejść w jeden dzień na nogach, a jeśli ktoś myśli inaczej to niech spada. Nie mam już nóg... Może to też jest wina 'delikatnego' niewyspania, które trochę zaburza mój osąd wszechświata. Widzielim dużo (trochę tu jak w Indiach), załatwilim wycieczki na jutro i pojutrze i popojutrze (Pagoda Perfumowa i Ha Long) i więcej nie powiem, bo nie mam siły, a poza tym moja kolej do łazienki... :-D
-----
Lot mija w miłej atmosferze, nie licząc braku okna i zepsutego akurat mojego monitorka filmowo-muzyczno-growego. Pal szesc filmy, bo mam netbooka, ale info o locie! Skąd wiedzieć kiedy i z jaką prędkością lecimy nad Pakistanem? Ostatecznie stwierdzam, że to i tak nieważne, skoro noc ciemna.
Marysia trochę konwersuje po wietnamsku z miłym panem po jej prawicy. Mily pan uczy różnicy miedzy rondlem a patelnia i okazuje sie, że po wietnamsku nie ma jednego slowa 'smażyć', tylko milion i inaczej smaży się warzywa, inaczej mięso, a inaczej sajgonki... Ja zaś dowiaduję się o relacjowaniu wypowiedzi, czyli bywaniu młodszą siostra lub starszym wujkiem i o tym, że wiedza o starszeństwie rodziców od czyichśś rodziców jest wręcz niezbędna, bo można być z grzeczności nawet czyimś wnuczkiem.... jesu... to takie proste,
Swoją drogą widok reakcji ludzi lokalnych na Marysię mówiącą po ichszemu jest nieoceniony - jak bialas moze mowic po wietnamsku?!? :-) i dzieki temu oraz chwytowi na 'tutejsza studentke' targujemy znizki, gdzie tylko sie da (w tym na Ha long, gubiac w biurze turystycznym z wrazenia wode, ktora po zgubieniu stala jak stanela na ladzie przez 2 godziny).
Wracając do przylotu. Przy konfrontacji ze ścianą urzędników kontroli paszportowej okazuje się, że mamy jeden zgubiony paszport i jedną złą wizę. Paszport Marysi na szczęście odnajduje się w samolocie ("tak, Bartku, mozesz mnie nazywac blondynka"). Natomiast nie wiedziec dlaczego mnie chciano zaciagnac na stoisko z wizami, choć Michal przeszedl, a wizy mielismy identyczne. Na szczescie Marysia po wietnamsku zmobilizowala panstwa do nieutrudniania i mila pani tylko sprawdzila na kiedy mam bilet powrotny. Uff...
Z lotniska dotarliśmy do miasta zbiorową taksówką. Tu pierwsze zetknięcie z targowaniem się o cenę i byciem turysta, a przynajmniej posiadaniem innego koloru skóry niż lokalny. O ile inni płacili po 35000 VND (tu się płaci w tysiącachm dizesiątkach tysięcy, milionach dongów) to od nas zarządano po 3$ czyli jakieś 60000. Po przyjeździe Marysia dzielnie walczyła, ale kierowca wymyślał coraz to kolejne bajki o opłatach od turystów na lotnisku itede. Hotel Jysk jest w samym centrum, na Starym Mieście, o krok od jeziora jakiegośtam (czas się zacząć uczyć tych nazw), ale tego najważniejszego jeziora z Żółwiową wyspą na środku. Jakby co - polecam. Dostarcza nawet WiFI, a jak wiemy WiFi może znacznie ułatwić pisanie bloga.
No wiec jechalismy busem (taksówka wieloosobowa) wsrod pol ryzowych i wysp bananowcow z pracujacymi czasem ludzmi w tych chinckich kapeluszach. Później labirynt miasta, coraz to kolejna osoba wysiada, co oznacza przeladowywanie walizek za kazdym razem. Widoki miasta i pierwsze wrażenia... chyba podobne do indii czy peru - na przedmiesciach i w starym miescie biedne, chaotyczne warsztaty na parterach domow, z charakterystyczna siecia elektryczna, bez ladu, skladu i porzadku. Za nimi od czasu do czasu wiezowce. niektore nawet wykonczone (Marysia opowiadala o luksusowym i zamknietym osiedlu na przedmiesciach, ktorego brame o charakterze bramy branderbusrkiej mijalismy).
Uroda ludzi... Cóż, chcialbym pojsc na jakies wietnamskie wybory miss, żeby sie przekonac ,ze to jest mozliwe, bo... ludzie tu sa po prostu brzydcy. O ile wsrod mldych dziewczat z trudem daloby sie cos jeszcze wybrac, to plec brzydka jest po prostu brzydka i to cholernie.
Po awanturze z taksówkarzem i szybkim odświeżeniu się w hotelu, ruszamy bez chwili drzemki nas pacer po mieście. Zaczelismy od kasy i kawy - jak po raz pierwszy zostalem milionerem, a Aga nawet przez pomylke 10-milionerka w banknotach 50000 - tarzala sie w pieniadzach z radości. Tu płaci sie jak w Polsce przed reformą monetarna - tysiacami i milionami, zaś 1$=21000VND. Kantoru bym nigdy sam nie znalazl... Potem pierwsza kawa("tak bartku, mozesz mnie nazywac blondynka) i sok z trzciny cukrowej wyciskany na miesjcu w specjalnej maszynie i pity z kultowych woreczkow z rurka.
Nasz dzień to spacer labiryntem ulic starego miasta, obserwując życie toczące się na ulicy. Sprzedaje się cokolwiek i gdziekolwiek, najczesciej na malym stoleczku. Kazdy moze miec wlasny biznes, sprzedajac chocby herbate kucajac. A nawet jesli jest juz jakis warsztat to praca odbywa sie raczej przed nim. W jednym sklepie znalezlismy nawet czekalade gorzka z Wawela. Ostatecznie więc nasz spacer jest kluczeniem miedzy skuterkami na ulicach oraz skuterkami na chodnikach, starajac sie nie wdepnac nikomu w biznes :-)
Ruch na ulicach zasługuje na osobne dwa słowa. Same komarki, bez ladu i skladu, chodzi sie na czuja, wszyscy sie omijaja, i jakos cudownie bezkolizyjnie, jazda w maseczkach, dzieci w woalkach, telewizory 50cali przywiazane do siedzen, a siedzen nie byle jakich bo co rusz sa warsztaty z pokryciami na siedzenia, wiec jak ktos chce to nawet dolce cabbana. Odjazd. Indyjskie 'you see, you go' w pełnym rozkwicie. Wszyscy w kaskach, w tym część w kraktę burberry. Do tego większość nosi... maseczki! taki pampers na twarz!
Głównym zabytkiem jaki odwiedzamy to swaitynia literatury. Później (w końcu!) jedzenie - odjazdowe miejsce, dla lokalnych, ktore tylko marysia znala - dziedziniec ze stolami otoczonny kramami, menu z tysiacem potraw. Dziś sajgonki zawijane samodzielnie z surowego papieru ryzowego, zupy, a na deser fermentowany ryz - potrawa bardzo tutejsza i jej znajomosc wzbudzila podziw kelnerki, Ponoc na boze narodzenie zrobili tu snieg z kwiatuszkow i nastroj z gwiazd beteljemskich. O moim zmeczeniu najlepiej swiadczyl fakt, ze... nie chcialo mi sie jesc... No a przynajmniej do momentu, kiedy nie zamowilem, potem jakos juz poszlo :-) Teraz na samo wspomnienie robię się głodny.
Posileni odpracowujemy nasz marsz zombie - dookola jeziora, pod operę, fontannę, duży pomnik, pagoda na wyspie zolwiej. Widzę na oczy średnio, ale przynajmniej dostrzegam wszedzie panoszącą się profesjonalną fotograia slubna. Nasze poskie sesje zdjeciowe sa niczym... Stroje i pozy panien mlodych sa tak pelne poswiecenie, ze co poniektóre juz ledwo powłóczyły nóżętami.
A! i po drodze jezcze lody! ryzowe albo fasolowe! Marysia pokazuje nam odjechane miesce, gdzie chopaki przywoza laski na motorach, a policjant przy wjezdzie kieruje ruchem. W efekcie lody te sprzedaje sie jakby w wieeelkim garazu (brama po prawej, przy ulicy idacej od jeziora do opery, w okolicy citybanku).
Załatwiwszy jeszcze bilety na srode do teatru lalek (niestety w ostatnim rzedzie) oraz wycieczki na kolejne 3 dni (pagoda i ha long) konczymy na herbatce (a raczej soku z mango) przy katedrze. Miejscie tez specyficzne... ludzie na mszy transmitowanej na zewnatrze siedza na tych swoich komarkach, dookola tlum siedzacy na minitaboretach (takie 25cm) i żujacy slonecznik, z ktorego to lupki pan zamiotl po mszy, wymiatajac gosci razem z nimi nie wiedziec czemu. Marysia byla bardzo zdziwiona ze jakiekolwiek bialasy tu jeszcze dotarly.
Ostatnie słowo praktyczne - wycieczki. Jest tu mnostwo biur turystycznych, czynnych caly czas (w koncu dzis jest niedziela) z mnostwem opcji. Trzeba sie po prostu targowac i sprawdzic w kilku miejscach. My wytargowalismy z 79 $ za samo Ha long do 45 za obie atrakcje z pagoda perfumowa.