Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Wietnam, 2011    Pagoda perfumowa i Wężowa wioska
Zwiń mapę
2011
26
wrz

Pagoda perfumowa i Wężowa wioska

 
Wietnam
Wietnam, My Duk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 47 km
 
Pierwsza wykupiona wycieczka (20$) to Pagoda perfumowa. Wyjazd rano o 8.30. Okazuje się, że ruchliwy przewodnik zgarnia nas z hotelu o 8, akurat gdy chcieliśmy szybciutko pobiec na bulke z pasztetem. wiec na wycieczke wyruszylismy o tzw. suchym pysku i pustym zoladku. Na szczęście po drodze był obowiązkowy przystanek na zakupy turystyczne i na szczęście obok była hala żywieniowa, w której upolowaliśmy bulion pho i kawe.
Kawa w wietnamie to osobna historia. Jest niebywała, inna w smaku, jakby tlustsza, bogata, prawie jak gorzka czekolada, parzona w charakterystyczny sposób w przepływowych zaprzarkach, nakładanych na szklanki i podawana prawie pół na pół ze skondensowanym mlekiem. Króko mówiąc inny wymiar kawy.
Wycieczka do Pagody Perfumowej jest atrakcyjna nawet jeśli leje. Towarzystwo jest silnie międzynarodowe i o dziwo ponad połowę stanowią polacy, ponoć przybyli nawet tym samym lotem (Marysia mówi, że obecnie Wietnam staje się niemożebnie popularnym celem wycieczek). Po półtora godzinnej jeździe dojeżdża się na przystań rzeczną u podnóża gór wyglądających jak głowy cukru (chyba takie mają być w Ha long). Tu przeładowuje się 'białasów' na 6-osobowe, blaszane łódki zasilane lokalną kobitką (teoria, że są dziewicami jest bardzo prawdopodobna, bo jak stwierdził Michał 'z taką urodą to raczej dziewice'). I tymi łódkami godzinna wyprawa do następnej przystani. W naszym przypadku były perturbacje, bo członek naszej grupy nacji mojżeszowej uparł się powiosłować łodzią przez drugie pół drogi. Więc halsowaliśmy mimo braku wiatru od zarośli do zarośli. Wszystkie łodzie nas wyprzedziły, a my co jakiś czas wyplątywaliśmy się z przybrzeżnych (o ile te zarośla były brzegami) zarośli wodnych. Znaczy bardzo trudno jest utrzymać kierunek łódki, co naszym heroinom udawało się bez problemu. Może mają to wrodzone :-) Byłem bardzo miły i wszystko zniosłem bez pogryzienia nikogo. Pani też była miła, przeczekałą wiele, ale w końcu wiosłą odzyskała i z równie odzyskanymi siłąmi nadrobiła straty w dystansie :-) Niektóre łódki były napędzane podwójną siłą roboczą, przy okazji handlującą np: coca-cola. No i biznes się kręci, oj kręci się wszedzie (bo jak Marysia podsłuchała 'te białasy mają pieniądze'). Na szczęście kupiliśmy przed załadunkiem 2 peleryny przeciwdeszczowe, które służyły całej czwórce. Niemniej ładnie, radośnie, góry we mgle, deszcz nie przeszkadza, wszyscy zadowoleni.
Po dopłynięciu do przystani, szybko dokupiliśmy kolejne 2 peleryny. W rzeczonej przystani zaczyna się szlag pagód, z których największa, a przynajmniej najważniejsza jest ostatnia, urządzona w wielkiej, tajemniczej pieczarze. Dostać się tam można kolejką linową, ale to przecież nie dla nas. My piechotą, schodami kamiennymi, bo po drodze są jeszcze 2 pagody. W ramach wycieczki jest luncz, który odbywa się w 'hali lunchowej', milion blaszanych stołów dla miliona wycieczek w wielkiej hali a la warsztat samochosowy. Skadś to znamy. Jedzenie ponoc bylo dobre - tofu, wieprzowina, ryba, sajgonki, szpinak wodny. I tak zasileni udalismy sie w trase. W deszczu, żeby nie było wątpliwości. Szlak wije się wśród gór, otoczony na całej długości różnymi konstrukcjami, które w szczycie sezonu służą zapewne za stragany. Ponieważ nie mamy szczytu sezonu, w większości straszyłyone swoją pustką i wymyślną konstrukcją blaszakowo-bambusową, zaprawiając naszą wspinaczkę subtelnym łomotem deszczu o blaszane daszki (pod któymi mogliśmy się trochę schować). I to na całej 4km drodze. Niemniej wdrapać się faktycznie warto, nie tylko ze względu na własną satysfakcję. Po drodze może nie tyle dwie rzeczone pagody, ale także: 1) kaplice buddyjskie urządzone w małych grotach, 2) niezłych widoków (mimo widoczności ograniczonej zamgleniem).
Grota docelowa tajemnicza i cudownie pozbawiona tłumów szczytowo-sezonowych. Półmrok. Wilgoć. Zielone mchy. Niesamowite formy dziwnych nacieków na mokrych skałach. Na środku wielki kamień, a przed nim główny ołtarz z kadzidłąmi. Za wielką pierwszą częscią kryje się druga mniejsza sala z kilkoma pomniejszymi ołtaczykami, rozświeconymi świecami i kadzidłami i moimi ulubionymi migającymi aureolkami. Trudno opisać klimat, trzeba to zobaczyć, choć myślę, że okoliczności przyrody bardzo wpłynęły na nasze postrzeganie wszystkiego. Później dowiaduję się, że to nie tylko perełka turystyczna, ale działające miejsce kultu. Dla wierzących jest obowiązkiem przybyć tu w piewszych dniach nowego roku, by poprosić o łaski czyli konkretne prośby jak szczęście, odzież, jedzienie, pieniądze. Jak twierdzi Michał, jest też jeden kamień do wygłaskania potomstwa. Są wtedy takie tłumy, że najlepiej płynie się już w środku nocy. Opisana droga pod górkę skłąda się zaś z milionów postojów przy mniejszych ołtarzach, gdzie też przedstawia się prośby oraz banknot 500-dongowy. Jednak będąc tam dziś w tym całym deszczu, a potem i wietrze, jakoś nie miałem poczucia tej świętości.
Jako ostatnich wygania nas stamtąd jakiś gość grający z mnichem w chińskie szachy. Postanawiamy zjechać kolejką, ale nie ma gdzie kupić biletów, bo nikogo nie ma w budce, no bo po co, no bo nie ma szczytu. Ostatecznie udaje nam sie je zakupić i po sprawnym zjeździe (też warto! jakie widoki z góry!) znów trafiamy do łódek. Humory po pachy, prawie wszyscy w pelerynach i stożkowatych kapeluszach grzecznie stoją w kolejce na wąskim molo i czekają na załadunek. I znów godzina wiosłowania, tym razem bez prób pomocy. Zmęczeni o mało nie zasypiamy w tym deszczu (ale by było :-P) No i jeszcze na zakończenie awantura o many, bo ktośtam nie dał napiwku paniom wioślarkom, a one biedne słabo opłacane przez państwo liczą na każdy napiwek, a niektóre bogate białasy nie chcą dać napiwka, nawet 10000 (no to już wstyd prawdziwy, bo dla nas to grosze). Śpimy w drodze powrotnej.

A potem wieczór w wężowej wiosce i kolacja z węży...

-------
Nigdy byśmy chyba tam nie dotarli, gdyby nie pomoc Zyng-a, zwanego Winiem, kolegi Marysi. Przy powitaniu okazuje się, że... płynnie i bezbłędnie mówi po polsku. Pełne zaskoczenie. 4-osobową taksówka w 5 osób jedziemy w ciemną noc na drugi brzeg rzeki, gdzie nikt się nie zapuszcza (no chyba, że po samochód). Docieramy w tajemnicze miejsce (La Mer), gdzie w wąskich ciemnych uliczkach są ukryte restauracje znane tylko wtajemniczonym. W jednej z nich, skręcamy w jakąś bramę i... stoi tam klatka z wężami (wonszami jak się śmieje Winnie). I faktycznie jest to tak jak się słyszy - wybieramy się z klatki 3 węże (niestety nie dostojną kobrę, ktora tez nam zaprezentowano, tylko bardziej pospolity rodzaj za jedyne 900.000 za kg). Przy wyciaganiu z klatek mozemy ofiary jeszcze poglaskac, zrobić ostatnie zdjęcie, Marysia zwędza kawałek łuszczących się łusek skóry. Następnie pan z pomoca chyba syna (a przynajmniej malego chlopca) na zywo na naszych oczach rozcina weze i wyciaga jeszcze bijące serce gada i wrzuca do szotow wódki, ktore potem trzeba lykiem jak ostryge lyknac. One wciaz biją w tej wodce!!! i chodz o to zeby to bicie lykajac jeszcze poczuc. Ponadto do osobnych 2 szklanek z wódką odsączona zostaje 1) krew, 2) żółć (ktora u gadow jest zielona i napój ma kosmiczny kolor). Z pewnym niedowierzaniem/zakłopotaniem ale i ciekawościa walimy szoty. czułem serce w przełyku, nie puściłem pawia... Wrażenie mocne, głównie przez wyobrażenie sobie co właściwie się dzieje. A potem już luz - przyrządzają 7 dań z właśnie rozprutych gadów: skóra (gotowana lub smażona), kuleczki, pulpeciki, roladki, posypka z orzechami, kawałki 'schabu' smażone... Jest to jazda ostra... porcje niewielkie, bardziej na sprobowanie, do zagryzania placek ryzowy (jak chips), wodki dowoli. Smakowo - nic specjalnego, ale przezycie wstrzasajace. Mieso bez nadzwyczajnego smaku i w kawalku smazonym wlasciwie niewiele do obgryzania. Do tego szoty z wódki krwawej (czuć żelazowy posmak krwi) i zielonej (posmak gorzki). Trudno to nazwać 'dobrą zabawą', ale jak cała gadzie masakra już się skończyła to humory nam wracają i wszyscy wyrzucają z siebie co właściwie myślą o wydarzeniu i smaku. Siedzimy na podłodze na specjalnych matach, za drzwiami widoczek na staw i bambusowy mostek nad nim. Ponoć węże je sie tylko pod koniec miesiąca (podobnie jak psy) i za parę dni 'knajpa' będzie pusta. Winnie jest mistrzem ceremonii, opowiada co i jak i że właściwie to z przyjaciółmi często tu przyjeżdżają, a wódka jest za darmo.
Dla uspokojenia wracamy do centrum, tradycyjnie pod katedrę na najpopularniejszy od 3 miesięcy napój - herbata jaśminowa z limoną i lodem (tra chanh) oraz shake z mango (sinh to). Uff...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
Pingwiny
Pingwiny - 2011-09-26 20:23
No coz, poczatek niezly, atrakcji co niemiara i wyjazd raczej coraz bardziej atrakcyjny. A jak tam zoladki po "wezowej' kolacji? Pozdrowionka dla calego teamu z Mandzurii
 
kvolo
kvolo - 2011-09-26 21:08
żoładki w porządku, aczkolwiek samo przeżycie... no cóż... zapowiada się szersze uzupełnienie do opisu :-)
 
Pingwiny
Pingwiny - 2011-09-26 21:29
A czy szczury hotelowe -jako przystalo- intelygentne daja Wam spac, czy dalej buszuja?
 
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018