Druga wycieczka - dwa dni za 45$ z noclegiem na łódce. Ha Long czyli główna atrakcja północnego Wietnamu - wyspy z 'Indochin' i któregoś Jamesa Bonda, skały jak głowy cukru sterczące z morza w tle i pomarańczowe wachlarzowate żagle na pierwszym planie... Obecnie zamiast żagli jest miliard motorowych stateczków wożących obłąkanych turystów tam i z powrotem.
Tym razem bus, co to nas zgarnia spod hotelu, spóźnia się znacząco. Jesteśmy prawie ostatni balansując na lewym posladku i wsparty prawym ramieniem na Adze, żeby nie odciąć siedzeniem nóg holenderce za mną, upojnie spędzam 4 godziny drogi do stacji przeładunkowej. Oczywiście po drodze hala turstyczna m.in. z buddami z marmuru (w sam raz do bagażu podręczneg na stateczek).
4 godziny podróży na podziwianie okolicy, raczej monotonnej, z polami ryżowymi, zabudowaniami rachitycznymi albo wręcz przeciwnie (cygański rozmach), czy też fabryką Canon. Na słowo zasługuje specyficzny model architektury bogatej - dom 'wąski' na 2 okna (3-4m), za to głęboki na 20m i wysoki nawet do 7 pięter. Front i tył jest dekorowany, a bezokienne boki po prostu tynkowane. Na parterze warsztat (biznas), a na samej górze kryty taras (luksus przewiewu). Zestaw wolnostojacych pudelek o takich proporcjach wyglada dosc dziwnie w krajobrazie.
W miare sprawne przeladowanie na statek, ktory wczesniej spodobal sie Adze jest dobra wrozba i ruszamy dokladnie nie wiedzac dokad, bo beztrosko nikt nie zapytal w biurze, co właściwie jest w programie. Co prawda przewodnik tlumaczy wszystkie detale po angielsku, niestety jest to angielski tylko wedlug niego. Postanawiamy sie po prostu oddac biegowi wydarzen. Towarzystwo mieszane, w ktorym wybija sie uroda (ona - siwa strzecha, on - kamienna twarz samuraja), dostojenstwem i dbaniem o siebie nawzajem para 70-latkow, wygladajaca na Japonczyków, ale okazująca sie byc Chinczykami. Na poklad wchodzi tez dodatkow 3 Niemcow, ktorzy spoznili sie na prom. Po zaginieciu w jaskini zapoznajemy sie tez z para hiszpansko-holenderska, a pod wieczor dolaczaja na poklad pary brazylijsko-wegierska i brazylijsko-estonska. Wspollokatorka Agi z kajuty okazuje sie nie byc zydowka z Hollywood, ale Hinduska z Hong-Kongu. Pomniejsze przypadki amerykańskie (kod A1) czy australijskie (kod A2) czy angielskie (kod A3) pomine. Kodow uzywamy, zeby nikt nie pomyslal, ze przypadkiem kogos obgadujemy, bo przeciez plotka, cynizm i złośliwość są nam obce, bo na pewno są grzeszne. Wole nie myslec, co mowiono o nas.
NIE LEJE! I to mi wystarcza.Miało być załamanie pogody, burza na morzu, oberwanie chmur akurat dzisiaj, tymczasem było po prostu pochmurno. Nie lał nam się ani deszcz, ani żar. I bardzo dobrze, bo można było w przewiewie spokojnie posiedzieć na dachu, rozkoszując się widokami, czyli przesuwającymi się głowami cukru. A mgiełka i tak jest zawsze, jak się okazało nazajutrz, co czyni poszczególne coraz dalsze plany wysepek coraz bledszymi i malowniczymi.
Więc program turystyczno-artystyczny - lunch, jaskinia jeden, ucieczka do jaskini dwa i cala lajba na nas czeka, plywajaca wioska i oplyniecie jej (opcjonalne, za dodatkowa oplata) okolicy lokalna motorowka z kapiela w 'jaskini wrozki'. Na slowo 'kapiel' jestesmy w 3 min gotowi do wyjscia. Lokalny motorniczy zawiozl nas miedzy plywajacymi tratwami z domami, bankiem, sklepem i szkola do niskiej szczeliny w skale, ktorej prawie nie widac z morza i... zobaczylismy, ze domniemana wyspa jest raczej studnia z rzczonym 'jeziorem wrozki'. Od momentu, kiedy pan dal znac, ze tu mozna sie kapac, do wystrzelenia sie (po zrzuceniu ciuchow, sandałow, czapki i na szczescie okularow) krzywa balistyczna w metne otmety bez myslenia co w otmecie piszczy, minelo najwyzej 3 sekundy. Adze - 5. Reszcie - jekies 5 minut. Tego nam bylo trzeba :-)
Wracajac nie korzystamy z okazji zakupu w 'rybnym na tratwie' ani kraba, ani ostrygi, ani zadnej innej duzej pijawki na kolacje. Za to przynajmniej przyjrzelismy sie swiecacym na krawedziach, czarnym meduzim bobasom.
Plywac wolno nam ponownie dopiero przed kolacja, czyli wieki pozniej. Pierwsi ruszaja Chinczycy - w piankach i z dmuchanym koleczkiem. Za nimi reszta, niezupelnie zadowolona z mojego skakania im na glowe z burty. Niemniej po chwili wszyscy juz skacza. Jak sie dowiadujemy po kolacji, ani w nocy nie wolno juz plywac, bo 'meni aksidents i meni turist ded'. Po powrocie Marysia nam mowi, ze miesiac temu zatonela jedna lodka z 25 osobami. Na szczescie nasza lodka jest w porzadku (no moze poza kanalizacja - u Agi basen w lazience) i dobrze karmi.
Nie mozemy sie zdecydowac czy spac na dachu, bo niby fajnie, ale zimno i rosa, ale fajnie i gwiazdy, no i w ogole. Problem sie rozwiazuje, gdy wchodze do naszej kajuty. Jest obok silnika, ktorego nie wylacza sie na noc, wiec lomot uniemozliwia tam jakikolwiek sen. Czyli przegadalismy pod gwiazdami pol nocy (w towarzystwie chinczykow, ktorzy tez nie zdzierzyli), a potem obudzil nas wschod slonca. Zatyczki do uszu umozliwily zas Michalowi drzemke w mlockarni. Rada dla potencjalnych spiacych na lodzi - nigdy na rufie przy silniku! Nawet zaloga spala z dala od kajut (czy oni mieli kajuty?) czyli na stolach w jadalni i mam nadzieje, ze ich posciel to nie byly obrusy.
Powrot sprawny i za szybki, bo nawet nie pozwolono nam zatrzymac sie na 15-minutowa kapiel. Coz. Moze to i dobrze, bo wbrew prognozom żar się lał z nieba niemożebny, że nawet nogi na deku nie postawilem, tylko rozkoszowalem sie zamglonymi od wilgoci widokami z ponizszego pokladu. W nagrode siedzimy prawie na krawezniku przez godzine czekajac na busa. Czyli kawa tradiszonal z lodem, a nie jakas tam neska.
Powrot jak powrot... dlugi i bez balansowania na posladku tylko normalne siedzenie w zatloczonym busie, do ktorego wchodzi duzo wiecej turystow i ich bagazy nizby sie mozna spodziwac. Jak sie okazalo niektorzy bez bagazu, tylko boso, w spodenach i koszulce (po 3 dniach w Ha Long). Dobre.
W hotelu czekaja juz na nas Marysia i Winnie i pedzimy na kolacje przez teatrem lalek na wodzie. Nie wiem jak sie nazywa miejscie gdzie pojechalismy, ale moglbym poprosic tam o azyl z przyczyn gastronomicznych. Jesu, jakie zarcie! Zwykla bun cha (stos makaronu z cieplum sosem miesnym i kielkami i ziolami) to zwykle prostactwo. rozne zupy (znaczy wariacje na temat rosolu z kluskami), sajgonki na surowo do samodzielnego zwijania, krewetki w mleku kokosowym i desery w postaci pieczonych bananow w mleku kokosowym, zupy z czarnej fasoli i mleka albo z tapioki i ryzu albo z ryzu i zelek... Bylem bliski obledu, zwalszcza, kiedy znow sie okazalo, ze ryz i fasola to swietna podstawa do deseru.
Na zakonczenie dnia - Teatr Lalek na Wodzie. Cos co warto zobaczyc, choc przedstawienie oparte o lagendy ludowe jest krotkie (50 min), niepowalajace, w calosci po wietnamsku i zupelnie zdominowane przez robienie zdjec przez widownie (ciagly blysk fleszy). Kobieta przede mna sle milion mms-ow, jakis gosc dwa rzedy nizej nakreca calosc... ipadem. Zgroza. Niemniej polecam. Bilety warto nabyc pare dni wczesniej.
Na poprawienie animuszu deser na ulicy deserow - wielka szklanka salatki z tropikalnych owocow (liczi, chlebowiec, mango, papaja, avocado... no same owoce proste), zalanych slodkim mlekiem skondensowanym i wymieszanych z lodem. Teraz sie zastanawiamy - kto pierwszy padnie. I jeszcze na dobicie przed spaniem herbatka jasminowa i shake z mango pod katedra. Dlaczego nie mozna poprosic o azyl gastronomiczny?