Zrezygnowanie z błyskawicznej wycieczki do Ninh Binh i jego okolic było genialnym posunięciem, dzięki czemu mogliśmy spędzić spokojny, upojny, acz aktywny i bogaty dzień w Hanoi. Jednak jest ono większym miastem niż twierdziłem, znów nie mam nóg. Miejscowi zakutani w maseczki i prujący na skuterach albo żujący coś na poboczch omiatali nas dziwnym wzrokiem, bo jak to tak się poruszać po Hanoi piechotą, a nie taksówką i to do tego białasy!?
Najpierw śniadanie u 'naszej' pani od bułek z pasztetem i soi z jajkiem i mięsem. Zaczynamy się zadomawiać i mieć już swoje zwyczaje :-) Potem Mauzoleum Ho Cho Minh'a. I tu rozczarowanie bo... udał się do konserwacji (czy też 'naprawy' jak twierdzi biało ubrany strażnik, który również gestem twierdzi, że jednak nie może mówić). Niemniej w ogóle nie przeszkadza to tłumnym tłumom obfotografowywać się na tle marmurowego kloca wyposażonego w strażników w pełnej białej gali. Panie porządkujące trawnik, w chińskich kapeluszach wyglądają jak pracujące na polu ryżowym w środku miasta. Muzeum Wodza jakoś nas nie jara.
Obok stoi Pagoda na jednej nóżce, a potem czeka już seria pagód położonych przy jeziorze zachodnim. Niestety nie tak znów blisko od siebie, jakoż jezioro wymiar ma solidny. Trasę pokonujemy piechotą, przyglądając się folklorowi i kolorytowi. W jednej z padód na półwyspie decydujemy się na jedzienie. Bo to jest tak, do pagód przychodzi się składać ofiary - ryz, papierosy, ciastka, pieniądze (najbezpieczniej po 500VND czyli jakies 7groszy), jakies cuda... ale ponieważ składanie ofiar męczy, to w budach obok bud z darami można zakupić przekąski, charakterystyczne dla danej pagody. Niestety ptaszków (małe ptaszki smażone i jedzone w całości) nie próbujemy, bo tradycyjnie na widok białasa, każda cena gwałtownie skacze i nie zawsze potrafi sie negocjować. Trudno nie zarobili. Skończyliśmy zamówienie na lokalnym piwie (podawane z lodem; cienkie) i ciastkach krewetkowych (podane z sosem i furą ziół; pycha!). Zielony ryż z 'kokonatem' przepyszny. Próba zjedzenia 'banch duc' czyli galaretowatych ciastek z mąki ryżowej z orzechami oraz kontrowersyjnym sosem o posmaku ostrygi i ryby kończy sie fiaskiem.
Do Muzeum etnograficznego postanawiamy dostać się autobusem (numer 55, 3000 dongów czyli jakieś 50 groszy). Oczywiście wzbudzamy totalną sensację i jestem pewien, że bez Marysi nie mielibyśmy szans dojechać gdziekolwiek, tzn. gdziekolwiek to na pewno, ale niekoniecznie tam, gdziee akurat chcielibyśmy. Koduktor z ojcowską troską siedem razy powtarza, gdzie mamy wysiąść i jak pozniej isc, zainteresowani pasazerowie wspolpracuja (gdy przysypiam, ktoś mnie budzi, żebym już wysiadł). Jak się okazuje jazda w autobusie może być dość ciekawa, bo tutaj nikt nie uznaje jakiejkolwiek 'strefy prywatnej' wokół siebie i może np: w najlepsze oprzeć ci się na biodrze albo dociąść prawie na kolana. Właściwie to z etnologiczną ciekawością chcieliśmy to przeżyć, ale akurat autobus nie był wcale zatłoczony.
Muzeum - ok, warte zobaczenia. Stoją tu domy z roznych regionów Wietnamu, różniące się bardzo między sobą. Mozna do nich wejsc i wszystko dotknac, a nawet kupic jakies rekodziela (tkane obrazy, odbite grafiki). Dziwne jest tylko to, że całość stoi 'na zapleczu' zabudowy miejskiej, więc dziwnie to wyglada (chalupy na tle niedokonczonych wysokosciowcow albo balkonów kamienic).
W przymuzealnej cafe nie maja ani kafe, ani cytryny do herbaty, wiec uciekamy i pijemy na ulicy na straganie przy parku. Pani ze straganu za cholere nie mogla zrozumiec, ze nie chcemy zielonej herbaty butelkowej tylko taka zwykla w szklance jak bog przykazal i inni pija (50 groszy). Pełnezdziwienie, bo jak to tak białasy tak ze szklanki?! Stragan stoi przy parku. Parki używane są do sportu faktycznie. Ponieważ naród jest leniwy i ciągle jeździe na tych skuterkach, więc naród musi przychodzić 'odspacerować' swoje w parku.
Szukamy autobusu. Ostatecznie poddajemy się i bierzemy taksówkę (dosłownie parę metrów od przystanku) i docieramy do dzielnicy Marysi czyli piekła Bazaru, który wygląda jak suk w Maroko albo ulica handlowa w Indiach albo co... Tu niestety nie czeka na nas najlepsza bun cha w miescie naprzeciw silowni, bo jest zamknieta, więc okrążywszy szalone stragany przyuliczne, sprzedające wszystko, docieramy tam, gdzie nigdy byśmy nie dotarli, a nawet jeśli, to nigdy byśmy nie weszli, a nawet jeśli jakaś diaboliczna siła by nas tam wepchnęła to absolutnie w tym zapleczu błekitnej 'speluny' nigdy nic byśmy nie zamówili. Czyli oddajemy się uczcie z owoców morza. Jest z nami Winnie i jako gospodarz zamawia kraby, 5 rodzajow slimakow, langusty, mule (nazwane przez nas krwawymi muszelkami, ulubione przez Marysie), do tego sosy, sterta ziol zwanych 'zjeb-ka', o posmaku ryby (nie czulem), ponoc do pomocy w strawieniu tych morskich cudow. Jedzenie kontrowersyjne, przezycie podobne do jedzenia weza - wydlubywanie slimakow z goracych muszelek, lupanie kraba i wysysanie miesa ze szczypcow itp... Ostatecznie stol i podloga wokol wygladaja jak pobojowisko. Jedzenie jest chyba faktycznie znane i doceniane przez ludzkość, bo faktycznie mają tutaj ruch. Krótko mówiąc znów przygoda gastronomiczna.
Potem taksowka na deser. Winnie tlumaczy taksiarzowi gdzie jechac, nic nietłumacząc nam. On motorem, my jedziemy nie wiedzac gdzie i lądujemy (jak mówi sam Winnie) w miejscu, gdzie nie postala stopa bialasa, a juz po zmroku na pewno by ta stopa z wlasnej woli nie postala. Wyjadamy jogurt z lodem, owocami i... kolorowymi zelkami (czasem nadziewanymi, np mala rozowa kuleczka nadziena marchewka albo jakas chrupka) oraz... czarna fasola. Dla Vinniego najlepsze w miescie i zawsze to moze zjesc. No ja nie wiem... Zwłaszcza używanie fasoli do deserów (również np: jako nadzienie do smażonych pączków) jest tu dość popularne, a dla mnie dość hm... nowatorskie?
Dzień kończymy tradycyjnie sinh to z mango (xoai) pod katedra. Bosko :-) Pada :-(