Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Wietnam, 2011    Na południe
Zwiń mapę
2011
30
wrz

Na południe

 
Wietnam
Wietnam, Buôn Ma Thuột
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1275 km
 
Ranne zakupy, ostatni spacer po Hanoi w deszczu i wytargowaną (przez mamę znajomego Marysi) taksówką (230 000 dongów) na lotnisko i półtoragodzinny lot na południe, który tym razem już dla wszystkich jest wielką niewiadomą.
Lot i lądowanie jak wirowanie w pralce. Polscy piloci lepsi albo to jakieś skoki ciśnienia. Wysiadamy. Trochę, prawie niezauważalnie, inny świat. Buon Ma Thout. Tym razem przepędzają nas po płycie lotniska, porządku pilnują panowie z pałami. Porządek musi być.
Czekając na bagaż dowiadujemy sie jeszcze, że toaleta ma samca i samice: male/female toilet. Doprawdy nie wiedziałem.
Bagaż odzyskujemy jak w symferopolu, z pasa, ktory zaladowywany jest z jednej strony sciany, a odbierany po drugiej. O dziwo dojechalo wszystko. Razem z dwoma paletami jogurtów i kurcząt, niestety nie krązących po pasie z bagażami.
Odrzucamy awanse taksowkarzy, Marysia dowiaduje sie, że dworzec autobusowy jest kilometr stąd i ruszamy dwupasmówka w strone miasta. Stanowimy obiekt zoologicznego zaiteresowania autochtonow. Przystaja, pokazuja sobie nas palcami, zagaduja 'were you're from?' 'Ba lan' (Polska to trzy magnolie czy tez storczyki). Jesteśmy twardzi - idziemy. Wzdłuż ulicy roboty ziemne - naprawa ogrodzenia. Wykopują trochę czerwono-czekoladowej ziemi (niesamowity kolor), zalewamy dziurę betonem, a do słupów dospawowujemy 'przedłużki' z jakiś zezłomowanych słupków. Co kraj to obyczaj.
Pokonawszy rzeczony kilometr okazuje się, że na koncu dwupasmówki jest nie dworzec autobusowy tylko przystanek autobusowy i napotkany autochton tlumaczy, ze centrum to jeszcze 5 km. Poddajemy sie i zaczyna padac. Na szczescie przyjezdza autobus (podobnie jak poprzednio cały autobus nam kibicuje). 7000 dyngow czyli 1pln.
przy pomniku zwyciestwa (czołg pod lukiem i postac zolnierza wyzwoliciela) wyznaczajacym centrum miasta i zbieg wszystkich waznych arterii stoi kościól. Zachwyceni buszujemy w sklepie przykościelnym... ołtarzyki z luster, neony 'Ave Maria', obrazy z blyskajacymi diodami. Zachwyt. Nie możemy zostawić plecakow, bo zaraz zamykaja. Michal chce pisac skarge do papieza.
Piechota idziemy do pagody. Chyba zaden bialas tu nie przyjezdza. Jestesmy lustrowani ze wszystkich stron i solidnie komentowani, na co Marysia od czasu do czasu odpowiada 'wszystko rozumiem!'
Pagoda - zachwyt, choc musimy wziac ja od tylu bo przod w remoncie. Geometryczne kształty, oszczędne zdobienia z postaci smoków, czapli i zolwi zdobionych z tluczonych butelek i filizanek. Figury z hinduskimi podpisami, mało daró, dtatuetka buddy 'jowialnego' czyli uśmiechniętego i grubego tak, że sutki sterczą mu ku niebiosom. Uciekamy w ostatniej chwili przed wieczornym czyszczeniem świątymi.
Stamtąd do Ako Dhong - resztki wioski kultury Ede, osławionej swoim matriarchatem. Ich długie domy na palach widzielismy juz w muzeum etnograficznym w Hanoi, a tu widzimy zestaw wciaz zamieszkanych, czasem odremontowanych (stalowe barierki), z nowoczesnym wyposazeniem (przez drzwi dostrzegamy duze ekrany telewizorow). Niesamowite to - ludzie nadal tu mieszkaja i raczej pielegnuja te domy, choc za nimi z tylu stoja ladne, wspolczesne wille. Cale ogrody dobrze zadbane. Super. I tylko szkoda ze juz sie sciemnia.
Posilek w pobliskim hotelu (sala dla przemyslowych wycieczek). Marysia nie rozumie do konca nazw wszystkich dan, wiec losujemy 4 na chybil-trafil, satarajac sie dostac rozne miesa. Prawie sie udaje: 1) gotujacy siena palniku garnek z zupa chyba z zoladkami wieprzowymi, serwowany z makaronem chyba ryzowym oraz wielkim talerzem zieleniny i grzybow, 2) zupa z nieznanego zielonego warzywa przypominajacego ogorek, z krerwetkami, 3) jakas salata z kurczakiem z koscmi, 4) grilowana wolowina w lisciach pieprzowca (to przynajmniej znane). Jemy na modle wietnamska - dania sa wspolne, kazdy bierze co chce i obzeramy sie niesamowicie, bo porcja kazdej potrawy ma wielkosc 4-osobowa.
Taksowka do centrum i wypakowawszy sie z niej pakujemy sie z powrotem, bo autobusy do Lien Son jeżdża tylko do 17.30 i jedziemy tam taksowka (35km, 25$). Zaskoczenie jest dodatkowe, bo taksowke prowadzi bardzo profesjonalna, ubrana w porzadny zakiet kobieta! Czyzby resztki kultury Edo?! Przewidujaco zawozi nas prosto do 'Lak Resort', czyli dokladnie tam, gdzie chcielismy dotrzec, aby spac w widzianych juz dluugich domach na palach i jezdzic na sloniach. Szczescie nas rozpiera! Dostajemy jeden taki wieeelki dom do wlasnego uzytku, bo jeszcze nie sezon turystyczny. Znajdujemy nie tylko czyste reczniki, ale i mydla, szampony, żele do kąpieli, szczoteczki do zebow i grzebienie... Montujemy moskitiery nad materacami, prysznic w cieplej wodzie (nota bene ku naszemy zdziwieniu toaleta i prysznic zamontowane sa w tych samych kabinach). Spedzamy radosny wieczor dezynfekujac sie polskim krupnikiem na ganku takiego domu ze skansenu (12$ za nocleg), ktory mamy tylko dla siebie, zadowoleni z przezyc dnia i nieciepliwi przed jutrzejsza jazda na sloniach (30$/godz/2os).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018