Szukamy dworca, okazuje się, że ostatni autobus do Mui Ne odchodzi o 13, więc czasu na turyzm mamy niewiele. Po drodze rozwalam sandała, więc lądujemy w jakimś sklepie (tylko dlatego, że trafił się wcześniej niż jakiś stragan z klapkami). Supermarket z milionem ładnie odzianych pań ekspedientek błakających się między półkami, za to bez klientów. Żądanie buta w rozmiarze 44, no może 43, wywołało konsternację jeszcze większą niż samo pojawienie się białasów. Strasznie to śmieszne czuć się 'obcym' w centrum uwagi. Tym bardziej, że w tym mieście raczej białasów nie ma, bo przyjeżdżają raczej wietnamczycy niż obcokrajowcy.
Skoro czasu niewiele to szybko taksówką zobaczyć wieże Chamów (przez 'cz' nie 'h'). Było to wielkie królestwo na tych ziemiach do 16? wieku, zanim podbili je wietowie. Kultura była bliższa indiom niż chinom (raczej hinduizm niż buddyzm). No ale się zanikła niestety. Wieże ograbiono, zwyczaje zapomniano, ludzie znikli. Obfotografowaliśmy ruiny, państwa młodych na sesji zdjęciowej i kłeby wijów i dostojnym galopem udaliśmy się do hotelu z pomocą taksówki (ok. 100 000 VND z miasta).
Podróż na dworzec była ciekawa, gdyż kierowca postanowił nas oszukać, ale miał pecha - znaliśmy drogę i wiedzieliśmy, gdzie i któredy i jak daleko. Z czego wynikła urocza awantura, bo postanowiliśmy zapłacić tylko połowę. No więc straszenie policją, namolne żądanie pieniędzy, w końcu zgromadzenie przechodniów i publiczny sąd nad taksiarzem. Jednak publiczne potępienie czyni cuda - odjechał z położonymi uszami, a my bohatersko zasiedliśmy przy kawie, łypiąc okiem na plecaki włożone już do busa.
Droga w deszczu. 100km, 3 godz jazdy. Tym razem droga równa, prujemy, pada deszcz. Za oknem mijają zabudowania, tym razem niezalane. Zabudowania w rozmiarze garażu, ze zdobieniami i gankami z kolumnami. Wchodzi się przez duże drzwi prosto do pokoju. Nowość. Dookoła pola uprawne, z reguły pola ryżowe. Pod koniec drogi mijamy też sady uprawne 'dragon fruit'a. Nota bene owoce są tu kosmiczne. Próbowaliśmy po kolacji paru - marakuje, karambole, chom-chom, persemony, coś niejadalnego, coś śmierdzącego, coś cierpkiego i inne takie. Żadnych tam śliwek czy truskawek...
Udało nam sie tym razem wylądować w 'resorcie', a nie jakims tam hostelu. Pokój z baldachimami, nad brzegiem morza, pod palmami, bambusami, z basenem, własną plażą, bijącymi falami, parasolami z bambusa i w ogóle. Chwili luksusu na wakacjach. Po ciężkich pertraktacjach o cenę i argumentowaniu, że zimno i pada i przecież low-season, jak tylko dostaliśmy klucz, biegusiem udaliśmy się w fal otmęty, absolutnie nie zważając na rzeczone zimna i deszcze.
Kolacja przeszła nasze oczekiwania, bo żaden przewodnik o tym nie wspomniał. Wzdłuż brzegu ustawionych jest szereg już nie bud, ale żarłodajni polowych z wystawionymi w miskach, akwariach, czy czym tam jeszcze, rybami, ostrygami, langustami, kalmarami, ośmiorniczkami, mulami w najdziwniejszych kształtach i kolorach, ślimakami, krabami, żabami, jaszczurkami i czymkolwiek tam jeszcze... Wskazuje się paluszkiem co i za parę minut je się to coś z grilla. Mieliśmy ucztę mieszaną. Powiem tyle, że żaba z grilla smakuje jak kurczak. A popiliśmy wszystko mlekiem prosto z kokosa i zagryźliśmy miąższem kokosa. I jeszcze sok z mango. Heh...