Da Lat to położone wśród wzgórz, dolin i jezior, francuskie uzdrowisko dla żołnierzy, miasto zakochanych i centrum produkcji kwiatow w jednym. Wjezdzajac wczoraj w nocy widzielismy pare swiecacych szklarni, wyjezdzajac dzisiaj - cale wzgorza i doliny nimi pokryte. Zreszta cale miasto tonie w kwiatach roznego rodzaju, z ktorych ja znam jedynie nagietki... Miasto jest bardzo zdbane, co jest nowością. Do tego tutejszą architekturę tworzą w większości wille o europejskich korzeniach. Jedyne czego zaluje to brak czasu na obejrzenie miejsc pielgrzymek zakochanyach jak pobliski wodospad (mozna tam ponoc przejsc sie za sciana wody) oraz doliny milosci (Valley of love). Wszedzie ponoc robia sobie zdjecia miliony par mlodych przy wtorze strzelajacych choragiewkami misiow czy innych tego typu artefaktow. Za to zobaczylismy 'Crazy House' - dzielo corki prezydenta Wietnamu (kolejnego po Boskim HoChim), ktora studiowala architekture w Moskwie (moze dlatego Michal kupowal bilety po rosyjsku?). Szalony ten domek to skrzyzowanie Gaudiego i Hunderwassera z kilometrami waskich wijacych sie organicznych schodow o waginowatych motywach, z dziwna pagoda wtknieta w to wzystko. Wszyscy uwazaja, ze to cos paskudnego. O dziwo tak nie uwazam. Ot nastepna wizja architekta. I zastanawiam sie czy wiekszym dzielem jest wymyslenie czegos takiego, czy potem reczne tego zrobienie z betonu.
Kontrowersyjne przezycia wynagradza nam lunch w przydroznym barze - fura ryzu z warzywami, tofu i roznymi gulaszami wietnamskimi - krewetki (je sie je tu w calosci ze skorupkami - chrupiace i uzupelniaja brak wapnia w organizmie) oraz kalmary.
Potem jeszcze taksowka do swiatymi zen buddyjskiego. Tu zachwyt, kompleks nie taki znow antyczny, za to niesamowicie zadbany i otwarty na odwiedzajacyh. Poza zamknietym tylko dla mnichow obszarem zobaczyc mozna glowna swiatynie z wielkim posagiem buddy, kilka pomniejszych kaplic ukrytych w pieknyam ogrodzie z widokiem na jeziora w dolinie (bo calosc jest na wzgorzu).
Zdazamy wrocic do hotleu zabrac plecaki i nawet krotko sie zdrzemnac przed dalsza droga.
Autobusy do Phan Rang odjezdzaja niestety tylko do 15 i dlatego nie zobaczylismy wiecej atrakcji Da Lat, ale jakos nikt nie zaluje. Okazuje sie, ze pani u ktorej kupowalismy rano bilety zadzwonila do nas wczesniej i akompaniowala nam az do wsiascia do malego busa, w ktory ma jechac ponoc 16 osob. Jedzie ponac 20. Trzesie. Droga fatalna, sepentyny w gorach... Za to oczywiscie widoki piekne. Do momentu, kiedy nie zaczyna sie mgla, a potem regularna ulewa. Leje niemozebnie i jesli powiem ze jak z cebra i wiadrami i sciana deszczu i droga plynie rzeka (w gorach!) to i tak nie odda to przygodowego rodzaju naszej przejazdzki. Ze zboczy leja sie rwace potoki. Jadac widzimy w przydroznych budach, ze sa zalane na wylot. Najpierw mysle, ze to ot zwykla pora deszczowa, przyszedl monsun i juz. A wieczorem Daniel doniosl, ze w polskiej fv mowia o powodziach w Wietnamie... Moze to wlasnie ta powodz? W kazdym badz razie nasz bus szczesliwie wplynal na dworzec w Phan Rang i radosnie wychlupnelismy do wody po lydki na zewnatrz (o ile droga plynal plytki potok, to w hali dworca woda stala po kolana).
Ubaw po pachy, ale z drugiej strony trzeba sie zorganizowac i znalezc hotel w tej ulewie i zalewie. Michal z Marysia w foliowych płaszczach i chińskich kapeluszach ruszaja na podboj miasta brnąc po kolana w wodzie. My zostajemy z plecakami i obserwujemy pozycie lokalne - ktos przywozi 10 toreb ananasow na motorze, z przejezdzajacych autobusow wysypuja sie jakies toboly, ktore laduja w kaluzach, a potem ktos je gdzies zabiera (dostawa towarow?) - w tym jedno pudlo podnosi 4 gosci, zeby 5 mogl z nim na motorku odjechac. Mijaja nas dziesiatki kontenerow i autobusow. Leje. Ot, życie. Ostatecznie dostajemy glupawki i zaczynamy spiewac i tanczyc przed dworcem.
Historia konczy sie dobrze, bo dzwoni Michal, ze znalezli hotel (jakies 4 gwiazdi za 7.5$ na leba) i ze wysylaja taksowke po nas i toboly. Zeby wytlumaczyc taksiarzowi gdzie ma dojechac musimy wreczyc telefon zdziwionej pani za biurkiem. Chyba miala z nas niezly ubaw i na pewno te disco kawalki puszczala by nas zabawic. Okazalo sie jednak, ze jak zbieramy sie z plecakami to zamyka biuro. Ona czekala specjalnie...
Miasto jest zalane. Na niektorych odcinkach drogi woda siega do kolan (i my przez ta wode). Szczesliwi, ze mamy dach nad glowa ruszamy jeszcze w miasto by napelnic brzuchy. Tradycyjnie na jakims straganie. Pysznie. (abstrahujac od pijaka, ktory sie do nas przyczepil i przyszedl do hotelu, az recepcja policje wzywala)
Czy my cos w tym deszczu jutro zwiedzimy?!