Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Busem na jabłkach (dzikich)
Zwiń mapę
2013
14
paź

Busem na jabłkach (dzikich)

 
Birma
Birma, Loikaw
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1563 km
 
Budzik mamy nastawiony na 5tą, żeby o 5.30 stać w drzwiach hotelu zwarci i gotowi, ale już dziesięć minut przed piątą rozlega się pukanie do drzwi, że niby się na nas już czeka... Konsternacja, ale nie tracimy czasu na dziwienie się tylko jazda. Faktycznie czeka. Nadal pijany, a przynajmniej walący jak gorzelnia Johnatan (chłopiec z biura - garażu) i nasz przewodnik Quitai - niski, chudziutki, o włosach po pas, przez co wygląda z lekka jak Indianin. Na szczęście mówi po angielsku, a przynajmniej bardziej po angielsku niż burminglisz i się przyjaźnie uśmiecha. No zobaczymy.
Wręczamy 80$, z których jak się później okazuję Quitai otrzymuje tylko część. Reszta po dotarciu do celu. Sadowimy się w busie, który czeka przy pagodzie i nie trzeba nigdzie do niego jechać i jak się okazuje sadowimy się na dwóch siedzeniach każde, bo pijany Johnatan tak to nam arranged. Dziiiwnee... no bo co sobie ludzie pomyślą... ale siadamy, jak każą. Ja sam z przodu, Aga tuż za mną. Aczkolwiek za godzinę już siedzimy razem, żeby zrobić miejsce coraz to nowym pasażerom. Quitai się później przyznał, że faktycznie wykupili nam po dwa bilety na osobę. No czy my wyglądamy na zrzędzących żabojadów, czy jak?
Po pół godzinie przerwa (Aunbang) i doładowanie ludzi i towaru, a Quitai już nas chce karmić... Na razie herbata. No i potem tak przez cały dzień. Jedziemy, dopakowują ludzi i towarów, jedziemy, dopakowują ludzi i towarów, jedziemy... Nie odwracam się i nie mam pojęcia, gdzie to się wszystko mieści. W każdym razie nasze plecaki są na dachu. W pewnym momencie wjeżdżamy prawie, że do jakiejś stodoły całym busem i zaczyna się pakowanie dzikich jabłek zapakowanych w wielkie tysiąckilogramowe wory. Pakują i pakują... Było tych worów ze dwadzieścia. Ja już widziałem zatarty silnik, pęlnięty wał, odpadnięte koło, cokolwiek, a oni nadal te jabłka. Nawet nam pod nogi ten jeden tysiąc wepchali, no zwariować idzie. Pozytywna strona jest taka, że jabłka pachną cudnie, przynajmniej nie będzie czuć butów trekowych Agi, którymi wczoraj wlazła w bagno i wyprała i które teraz usiłuje bezskutecznie wysuszyć.
Jechaliśmy i jechaliśmy przez raczej niezmienny krajobraz. Znaczy zmiana była taka, że najpierw była mgła i zimno, a potem nie było mgły i było bardziej niż ciepło. Spać się jakoś nie dało. Wokół płasko, pola ryżowe i nie tylko, czasem plantacja drzew tekowych, a w oddali góry, które często na szczycie mają stupę. W mijanych osadach (bo raczej nie miastach) zabudowania często murowane według jednego wzoru - piętrowe z dachem dwuspadowym, na piętrze cztery okna, na parterze dwoje mniejszych drzwi po bokach i dwoje większych wrót po środku, za którymi kryją się warsztaty, sklepy albo po prostu stodoły z suszącą się kukurydzą.
I tak ma być aż do17tej albo 15tej (wersje są różne), w każdym razie wieczność. Około południa przerwa w Pakon, no to Quitai znów z tym jedzeniem. OK - ja ryż, a Aga zupę. Dostaliśmy cały zastawiony stół, z którego ja z wielkim bólem nic nie tknąłem, bo leczę żołądek, a zupa Agi przepyszna.
Jedziemy dalej. Około 1szej widzę znak, jakich pełno w miejscach turystycznych - 'Warmly welcome and take care of turist'. Ocho, coś się będzie działo. I się dzieje, bo za zakrętem punkt kontrolny. My na pierwszym siedzeniu, no to dawaj, co to za białasy i co robią w strefie zamkniętej. Czy mają ksera paszportów? Mają. I tu sprawę sprawnie załatwił nasz Quitai, bo ponoć mamy pozwolenia i tylko ksera paszportów wzięli. Jak oni te pozwolenia po pijaku w niedzielą o 22giej załatwili, to ja nie wiem, ale załatwili i przez wszelkie kontrole nas przepuszczali. Acz przypuszczam, że bez pomocy lokalnego przewodnika albo byśmy się nie przedostali albo stracilibyśmy duużo czasu na załatwienia. Warto było zainwestować!
Jedziemy dalej i... już za kilkadziesiąt minut, po 14tej dojeżdżamy do celu. Loikaw wita wielką czerwoną tablicą, rozpoczynającą dwupasmówkę, na której jacyś nieszczęśnicy przemalowują krawężniki z żółto-czarnych na biało-czerwone. Pewnie się moda zmieniła.
Wysiadamy koło jednego guest house'u, ale nas nie chcą (tylko niektóre hotele mają pozwolenie na przyjmowanie obcokrajowców). W drugim koło placówki UN - też nie. No to dajemy Quitaiowi wizytówkę hotelu Nan Ayar Inn z mapką (viva John) i okazuje się, że yes yes to ten i piechotą osiągamy cel. Pótora godziny relaksu w pokoju. Jesteśmy padnięci. Aga, za przeproszeniem, dostojnie pada na pysk i od razu zasypia. Trzeba będzie trochę odpocząć od tych wakacji.
Atrakcji nie koniec. Po regeneracji, o umówionej godzinie, nieprzytomni wypełzamy z pokoju. Na nasz widok właścicielka hotelu natychmiast proponuje nam kawę. Kochana kobieta. Kobieta dość specyficzna, widać, że bojowa i trzęsie całym domem i zapewne okolicą. W czasie wojny wykarmiłaby całą wieś i z motyką pobiegłą na nieprzyjaciela, a w czasie pokoju wysyła swojego jedynaka - wyniańczonego pączusia maślanego - na uniwersytet do Australii, niech się szkoli, niech będzie inżynierem, przyszłość świetlana zapewniona. Wspomnianego maślanego pączusia oczywiście poznajemy. Przynajmniej po angielsu dobrze mówi.
Quitai przybywa już nie w białej koszuli i spodniach od ganituru tylko T-shirt i krótkich spodenkach a la bojówki (a gdzie tradycja?!). No to dawaj do stupy na pękniętej skale czyli Taung-gwe. Warto! Samo miejsce jest klimatyczne - między poszczególnymi stupkami bładzi się po schodach i mostkach, a do tego widok po horyzont na pola ryżowe i góry ze stupami na szczytach. I do tego stajemy się atrakcją, bo cała wycieczka z Nai Pyi Tow (jakkolwiek się to pisze - ze stolicy) koniecznie musi sobie z nami zrobić zdjęcie. No OK, trzeba się odwdzięczyć za gościnność :-)
Jeszcze longi dla mnie bawełniane w końcu, parasol dla Agi (ze złotą rączką!), jakieś owoce wyglądające jak pomarańćzowe pomidory (pyyyszne!) i z powrotem do hotelu. Już prawie dochodzimy i pada niewinne pytanie czy food. Oczywiście nie food, ale może piwo. A może chcemy local wine? No oczywiście, że chcemy! I tu się zaczyna przygoda nocy. Leziemy i leziemy do jakiegoś znanego sklepu (czyli baru), który ma być tuż tuż za rogiem. Jest tak za rogiem, że w końcu ktoś się lituje i podwozi nas na motorach. To nie było za rogiem.
Knajpa dość interesująca. Aga czuje się nieswojo jako jedyne dziewcze spożywające. Zamawimy wino - ryżowe, wersja mocniejsza i... dostajemy po całym kuflu. Aga prawie mdleje, ale Quitai obiecuje, że nie będzie kaca. Do tego jakaś sałatka z korzenia i liści imbiru, papryki, chili, pomidorów, czosnku (duuużo czosnku) i cholera wie czego jeszcze, ale ponoć good for stomach. No jak good to good. Fajnie jest i z autohtonami i klimatycznie i w ogóle.
Qiutai zamawia drugie wino i to był błąd. Rozmowa się klei. Opowiada swoją historię o dziewczynie, którą ma w Yangon i której imię ma wytatuowane na przedramieniu i dla której pisze romantyczne piosenki i, że 9 miesięcy chlał i walił opium, ale zaczął medytować i teraz tylko pali i, że niedobry kierowca wziął kasę za tyle siedzeń i że w ogóle wszyscy tylko kasę chcą wyciągnąć i czy mu nie możemy pożyczyć... No to się zaczyna.
Do hotelu odwożą nas jacyś bliżej nie zidentyfikowani osobnicy, bo przecież każdy ma tu motor i jeździ bez względu na stan spożycia. Wiozący mnie osobnik pachnie, jak sklep fryzjerski, a zapach poparty jest samą fryzurą. Ponoć mamy zapłacić po tysiącu od łeba, ale jak widzą białasów, to 'no, no, tenju tenkju baj'. No w porządku. Miły naród. My tutaj naprawdę jesteśmy pionierami i do Loikaw naprawdę mało kto dociera, bo w Lonly Planet nie ma o nim ani słowa!
W hotelu gehenny ciąg dalszy. Bo czy możemy pożyczyć pieniądze naszemu przewodnikowi, który do tej pory był bardzo miłym przewodnikiem i starał się bardziej niż mogliśmy przypuszczać. Bo jak nie to koniec wycieczki i on nie może już nic arrange. Jesu... Parę groszy to tak, ale żeby 50$ od razu. Z europejską podejrzliwością i asertywnością odmawiamy i wyrzucamy go z pokoju. Acz on chyba naprawdę był szczery i uczciwy, a pijany Johnatan po prostu go wyrolował. On miał inne ustalenia, my inne i następuje zderzenie kultur. Wychodzi, twierdząc, że OK, OK... ma tu przyjaciół i zadzwoni do Johnatana wyjaśniać. No to ładnie...
Aga ze spokojem pyta 'no ciekawe czy jutro jeszcze tutaj będzie?' I ciekawe czy w ogóle pokój jest zapłacony... Maślany pączuś twierdzi, że pokój zapłacony. No przynajmniej tyle.
O dziwo, szybko i z zimną krwią szacujemy straty (co najwyżej po 20$ na łeba) i ze stoickim spokojem układamy plan B na jutro (biuro turystyczne i bus do Pakon). Jesteśmy rąbnięci jednym słowem. Damy radę. Spaaaać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018