Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Trekking jednodniowy w zupeÅ‚noÅ›ci nas zadowala
Zwiń mapę
2013
13
paź

Trekking jednodniowy w zupełności nas zadowala

 
Birma
Birma, Kalaw
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1438 km
 
Wygodny autobus zawozi nas do Kalaw przed czasem. Nas i zestaw widzianych już nie raz turystów, między innymi parę brytyjską w wieku około 120 lat każde, na tą okazję zwaną przez nas 'mumiami', co wcale nie przeszkadza im w przerwie podróży wypalić po 10 papierosów i strzelić po piwku... Napawa to nadzieją i widzimy naszą przyszłość podróżniczą w jaśniejszych barwach.
Mieliśmy tu być o 5tej rano, później o 4tej, ostatecznie autobus wyrzuca nas o 1:54. Zdziwienie. Szybko odnajdujemy Golden Kalaw Inn, dostajemy pokój i ładujemy się do łóżek, niewiele się zastanawiając nad tym co nas otacza, ani nad walącymi w ścianę sąsiadami (rano się okazuje, ze to jacyś Francuzi, więc w ogóle nam nie przykro) No to na noclegu nie oszczędzimy wbrew planom ;-)
Śniadanie na tarasie z widokiem na góry i całe miasteczko. Do omleta przykleja się jakaś pani, która wciska nam trek i że koniecznie ma guide'a. My, że absolutnie nie 3 day, no to, że 1 day też dobrze i dzwoni po guide'a. OK.
Guide przedstawił się jako Puta (hiszp. dziwka), ale miał maniery bardziej gejszy i od razu oświadczył, że jego stawka to 10000 od łeba. Nie mogliśmy się zdecydować, czy bardziej jesteśmy zadziwieni czy ubawieni. Puta naprawdę był niezły, a wycieczka warta ruszenia dupy, ale na 3-dniowej to bym się już wściekł.
Puta po drodze prezentuje wszelkie roślinki, jakie może rozpoznać - truskawki, drzewko mydlane, herbatę, kawę, drzewka pomarańczowe (tanderine), imbir (zaskoczenie - mała niepozorna roślinka o liściach podobnych do palmy), awokado, jade tree itepe itede. Mijamy wioskę, w której jednak nie widzimy lokalnej ludności, poza zgrają dzieci wybiegających ze szkoły. Zagubiony w górach klasztor i w końcu lunch w zagubionej w górach 'knajpce' Viewpoint. Nazwa zdecydowanie oddaje charakter - znad chapati mamy widok na okoliczne góry,takie Beskidy tylko zarośnięte herbatąi może o bardziej ostrych grzbietach. Potem z gór schodzimy przez las, który momentami wygląda jak dżungla. Las deszczowy, bo jak tylko do niego wchodzimy to zaczyna padać. Błądzimy naprawdę wąskimi zagubionymi ściażkami i w pewnym momencie Puta oświadcza, że kiedyś to już się tu zgubił, ale już więcej nie powinien. No zobaczymy. I do tego te motyle dookoła i cykady drące się jak tokarki.
Zbliżamy się do jeziorka zagubionego wśród drzew, które jest ujęciem wody dla Kalaw. No i okazuje się, że zaatakowały nas pijawki. Mnie najbardziej, bo ja w sandałach. Moliardy krwiożerczych stworzeń pozostawiły mi jedynie krwawiący kikut... Czyli przyssało mi się jakieś 10 sztuk, ukrywając się między palcami i po ich usunięciu stopa solidnie broczyła posoką, no aż Aga mi plasterek zaoferowała, a nasza gejsza pieczołowicie przykleił. Swoją drogą wciąż nie możemy się przyzwyczaić do bardzo 'uniżonego' stosunku tutejszej obsługi do nas. To nie tylko to, że są baaardzo mili i pomocni, a kiedy powie się im po birmańsku dziękuję albo dzień dobry, to już w ogóle miłość. Mają strasznie poddańczy stosunek. Może to pozostałość kolonializmu albo totalitaryzmy albo po prostu jesteśmy dla nich równie egzotyczni jak oni dla nas.
Schodzimy w dolinym coraz bliżej miasta. Z jednej strony drogi pola ryżowe, a z drugiej sosny. Z jednej imbir, z drugiej kolendra. Abstrakcja. W końcu darcie cykad zastępuje wycie z klasztoru. Idziemy zobaczyć 'bamboo budha'. Kiedyś to on był bambusowy, ale tera zupełnie złociutki, jak go ludzie (ladies not allowed) tymi złotymi foliami wyoblepiali. Nasz Puta okazuje się bardzo pobożny i też idzie oblepiać. Siedzimy chwilę i starsza mniszka częstuje nas sałatką z zielonej herbaty i zieloną herbatą.
Jeszcze wizyta w Budha cave. Ciągnące się jaskinie wypełnione ofiarowanymi figurkami bóstwa, żeby sobie pomyślność zapewnić. Typów i modeli wiele, każdy z tabliczką z informacją o ofiarodawcy. Ponoć w Pindaya jeszcze większa taka jaskinia jest, ale dochodzimy do wniosku, że dla celów poglądowych obecna jaskinia w zupełności nam wystarcza i wycieczkę do Pindaya jednomyślnie wykreślamy z planu.
Zanim dojdziemy do hotelu mijamy jeszcze rzeczy dziwne... pole golfowe, uniwersytet dla oficerów, budynek kuratorium, zarośnięty 'ogród' miejski dla zakochanych i cały zestaw wyraźnie odbiegajacych od tutejszych standardów willi. Jednak pozostałości systemu nadal są, ale Puta tłumaczy nam, że Birma zmienia się niesamowicie, że może demokracie z the Lady na czele jeszcze nie są u władzy, ale mają dobrego prezydenta, którego ludzie lubią. Good for them.
I zmienia się, widać to. Każdy szczęśliwy posiadacz motoru, ma również komórkę (z której łatwiej dodzwonić się gdziekolwiek niż z telefonu stacjonarnego). Może to i 'lipstick effect', bo żyją nadal w takich warunkach a nie innych, ale tak czy inaczej znaczy, że idzie nowe. Nowe chyba jednak nie zawsze jest dobre, o czym świadczą milijony budowanych luksusowych resortów dla zamożnych turystów, którzy chcą być obwiezieni po głównych abstrakcjach, nie brudząc sobie niczego lokalną rzeczywistością. Z drugiej strony, dzięki temu mogliśmy się espresso napić o smaku wyraźnie lepszym niż pomyje. A ponoć birmańska kawa też istnieje...
W hotelu oficjalnie żegnamy się z Putą, płacimy należność z całkowitym przekonaniem o jakości usługi i od razu zaczynamy kombinować co dalej, bo jakby nie spojrzeć plan nam się właśnie skończył. No to idziemy na miasto, a nóż coś zjemy, a nóż coś nam do głowy...
Wymyśliliśmy tak karkołomny plan, że żadne biuro podróży nas nie chciało, 'bo oni tylko 3-dniowy trek do jeziora Inle', a my zażyczyliśmy sobie opcję, którą Aga, gdzieś wyczytała, a mianowicie zjechać na południe aż do Loikaw, gdzie ponoć turyści nie mają wstępu, ale tu już zdania są podzielone, i zrobić trek do 'kobiet-żyraf', a potem wrócić jeziorem na północ. W tym dwie przejażdżki z lokalsami - busem i łodzią. No więc wszyscy mdleją na samą myśl, my tracimy nadzieję na niestracenie kolejnych dni na przemieszczanie się po trasie turystycznej, aż tu nagle...
No więc, wchodzimy do 'biura' o wyglądzie garażu, garażu pustego, wyposażonego z grubsza w trzy różowe plastikowe krzesła i mapę na ścianie. Nikogo. Już mamy wychodzić, aż tu wlatuje zalany gostek, że czego, please. O dziwo, nasz plan go nie zadziwił, a wręcz przeciwnie - zmusił do myślenia i po chwili mamrotania i przekładania palców rzekł '90$/pers'. Samo istnienie takiej możliwości wprowadziło nas w takie osłupienie, że musieliśmy się pójść przejść i zastanowić.
I zastanowiliśmy się. I wytargowaliśmy 10$. I zwariowaliśmy. I pobiegliśmy do hotelu.
Jedziemy na wycieczkę obiecaną przez pijanego gostka, w rejon zamknięty dla turystów wg większości wersji (tzn. teraz otwarty i tylko potrzeba tam pozwolenie), o którym 'Lonely Planet' nawet nie wspomina. Nikt ze znajomych o tym nie wie, bo internetu nie ma i nie mamy, jak zostawić śladu po sobie. Na wszelki wypadek nagadałem pijanemu Johnatanowi, że Agnieszka właśnie wysyła maile do 7 osób gdzie i z kim jedziemy, więc lepiej niech nas nie okrada i nie morduje.
Gdy wracam od podpitego Johnatana, któremu zaniosłem 6000K 'opłaty manipulacyjnej' (następne 80$ rano, a ostatnia część po powrocie) i przy okazji poznałem, a przynajmniej zobaczyłem, naszego przewodnika, zastaję Agę zatopioną w ognistej dyskusji z jakimś sensownie wyglądającym młodym mężczyzną. Sensownie, znaczy wiedzącym co mówi. Oto John the guide... studnia wiedzy o naszej potencjalnej wyprawie. Na pytanie czy możemy ufać Johnatanowi, upewnia się, czy chodzi o tego 'pijanego gostka'?... Drżymy... No o tego... 'A to mój przyjaciel' I co tu myśleć?
Okazuje się, że John właśnie wrócił z takiej wyprawy do Loikaw i teraz pośpiesznie przekazuje nam swoją wiedzę praktyczną, łącznie z prezentacją zdjęć - jak się zachować na check-point'ach (strzelają dopiero jak się ucieka i najlepiej to rżnąć głupa, że my to tylko tak o tu o), gdzie te kobiety-żyrafy, daje nam wizytówkę hotelu, a mnie jeszcze wiezie pożyczonym motorem zrobić ksero paszportu (jest niedziela, 22-ga), załatwia nam wymianę pieniędzy i na dodatek 'śniadanie na wynos'. Aga zapatrzona w pana jak w Supermana, rozanielona perspektywą wycieczki niemożliwej, zostaje nazwana przeze mnie 'crazy woman', co o dziwo w końcu zrozumiał staruszek-portier, który dotąd nic po angielsku nie rozumiał. Czary-mary.
Zaczynamy wierzyć, że z tego coś będzie i poniekąd żałujemy, że to nie John z nami pojedzie tam, gdzie turyści nie zaglądają. W głowie sajgon, ale 'no risk no fun'. Czyli pakowanie i o 5tej pobudka... Jesu...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
geminus
geminus - 2013-10-19 20:11
Swietna relacja. Szkoda ze nie ma fotek. Pozdrawiam.
 
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018