Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Kobiety-żyrafy
Zwiń mapę
2013
15
paź

Kobiety-żyrafy

 
Birma
Birma, Pèkon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1593 km
 
Wstajemy grzecznie o 7.30, żeby się zebrać na umówioną 8mą. Niemniej chyba każde zastanawia się, co to będzie i pakujemy się jakoś w milczeniu, bez normalnych śmichów chichów. Napięcie rośnie... Pełen suspense...
Spakowani wyładowujemy się przed hotel. Tu maślany pączuś informuje nas, że nasz przewodnik nie wrócił. No to nie wrócił, gdzie ta informacja turystyczna? Na szczęście zaraz, ktośgo poprawia, że owszem wrócił i na potwierdzenie słów zza węgła wylega uśmiechnięty Quitai, jakby wczorajszej sytuacji w ogóle nie było. To my też uśmiech na twarz. I odtąd znów wszystko OK. Ponoć ma kasę.
Dochodzimy do wniosku, że nastąpiło straszne i niewytłumaczalne zderzenie kultur. Dla niego to było naturalne, że jest uczciwy i jeśli poprosił o wcześniejszą pożyczkę, to mu je damy i honorowo dotrzyma słowa. Dla nas europejczyków było oczywiste, że chce nas naciąć, okraść, oszukać, uciec z kasą i w ogóle masakra. Co z kolei dla niego było uwłaczające, że mogliśmy w ogóle tak pomyśleć, więc wyszło na to, że jesteśmy źli i niedobrzy i zrobiliśmy to na złość. Ponoć tutaj nie wynaleźli jeszcze kradzieży, o czym świadczyłoby na przykład podawanie wora pieniędzy (dosłownie: plastikowy woreczek z kupką pieniędzy) przez kierowcę busa, co widzieliśmy dzień wcześniej. Za parę lat myślenie się tu zmieni niestety. Szkoda...
Ale póki co idziemy już dziarsko i Quitai znów z tym swoim, że food. Daj spokój, my tylko herbata... No może troszkę ryżu, bo trzeba Malarone zażyć. Teraz na market i szał zdjęciowy i nieustanne dziwienie się a co to a co tamto, co Quitai ze stoickim spokojem objaśnia. Super. Oczywiście, jako jedyne białasy w mieście, które do tego mówią 'min ga la ba' czyli dzień dobry, wzbudzamy totalną sensację. Aga twierdzi, że została celebrytką. Yhm...
I dalej na dworzec autobusowy, gdzie mamy nadzieję zobaczyć nasze plecaki, które tam wcześniej zawieźli na motorach. O dziwo są. Leżą na ławeczce u jakiejś miłej sprzedawczyni batelu za ladą. Jesu, co za kraj.
No to teraz wioski. I tu ze zdziwieniem kierowca tuk-tuka tłumaczy, że do kobiet-żyraf to nie tam, tylko tam. No skoro tak, to jedźmy tam, mnie wszystko jedno. Więc do wioski Sun-bon, która wcale nie leży w środku dżungli wbrew oczekiwaniom Agi, gdzie tuk-tuk zatrzymuje się u progu domu pierwszej kobiety o dłuuugiej szyi nadzianej na szereg metalowych obręczy (nazwanej panią A). Szyja ok. 40cm. Jeśli by obręcze usunąć, to zginęłaby niechybnie, bo nie ma wystarczająco mocnego kręgosłupa szyjnego. I na łydkach też te obręcze. Matko...
Pani jest bardzo miła, pozuje do zdjęć, pokazuje, jak tka. Po prostu nie wiemy, jak się zachować z wrażenia. A dookoła 'normalna' reszta rodziny. Dajemy pani parę groszy, kupujemy szaliki. Ale ponoć jest jeszcze więcej pań! To idziemy dalej.
Dochodzimy do zielonego baraczku, z którego dochodzą odgłosy modłów. Okrążamy go i... siedzi sobie rodzina, żłopie wino ryżowe i jeszcze dwie panie żyrafy. Zdjęcia itede, no ale to wino! Wino jest w dużych glinianych wazonach, z których rodzinka ciągnie siarę bambusową rurką po kolei. To my też. Dobre :-)
A na zakończenie jedna z pań (zwana panią B, jak biznes) prowadzi nas do swojego domu, drewnianego, na palach, gdzie na pięterku w pustym drewnianym pomieszczeniu stoi tylko telewizor i dvd i siadamy na rozścielonej macie. Pani B, jak biznes, szaliki ma już droższe o połowe, bo o 5cm dłuższe przecież. Utargowaliśmy trochę, ale niech im będzie.
Tak czy inaczej, oboje jesteśmy przejęci, bo już za parę lat tego świata nie będzie, pań nie będzie, nikt nie będzie tkał, nikt nie będzie chodził w longi tylko w jeansach, panie nie będą malowały twarzy tekane, a turystów będą przewozić na metry i kilogramy w te i we wte. Globalizacja - sterylizacja.
Ostatni punkt programu na dziś to bus do Pekon, skąd rano mamy łódź. Bus okazuje się być pick-up'em, w którym się jeździ na pace. Hura! W końcu! Aga chce nawet na dachu. Się celebrytka znalazła... Niestety Quitai, bez dyskusji, ładuje nas do szoferki. Tym razem 45 min jazdy okazuje się być 2ma godzinami. Dziwna jest ta miara czasu tutaj...
Po drodze punkt kontrolny, przez który przepuszczają nas bez problemu, bo przecież pamiętają nas z wczoraj i żaden białas tędy nie przejeżdżał. Za to w hotelu cała afera, bo w Pekon tylko jeden hotel i tylko dla lokalsów. Jeśli by nie Quitai, to niczego byśmy tu nie wskórali. Aż przyjeżdża oficer immigration (w czarnym motocyklowym kasku, zielonym wojskowym uniformie i różowych klapkach). Scena jak z filmu Barei. Choć przyjeżdża bardziej nie do nas, ale do jakiegoś Brytola, który pracuje w Yangon od 5 lat i się wybrał na przejażdżkę rowerem bez jakichkolwiek pozwoleń, ani przynajmniej dowiedzenia się, jak to zrobić, żeby przeżyć. Krótko rzecz ujmując, nasze przybycie i zdolności Quitaia uratowały mu dupę.
Rzeczywistość staje się coraz bardziej abstrakcyjna, aż se koniaczku trzeba walnąć. Białasy w hotelu dla lokalsów, naprawdę troszkę innym - framuga drzwi jest na wysokości mojego nosa, a łóżka mają moskitiery i wszystko jakoś z dykty. Ładuje się w longi, a Quitai udziela mi lekcji wiązania węzełka. Chyba jestem za gruby na te longi, bo jakoś tak za mało materiału mi na ten węzełek zostaje. Shit.
I w tym longi lezą białasy na ulicę... na przystań... na rynek... do baru... Większość się śmieje, no bo białas we wsi i do tego białas uprzejmie mówi 'dzień dobry' po lokalnemu, no tylko jedna pani na rynku puka się w czoło. Nieważne, spódniczka wygodna, a w Polsce wzięliby mnie za drag-queen.
Z ulicy zgarnia nas Quitai, który siedzi przy wielkim stole w stoisku z żarciem z mat bambusowych. Dla nas wygląda to jak wielka kolacja wigilijna i nie możemy rozgryźć czy to spotkanie rodziny (ale dlaczego na ulicy?) czy faktycznie stoisko z żarciem (ale dlaczego tak rodzinnie?). Większość chla słabsze i mętne lub mocniejsze i klarowne wino ryżówe (no to my też, a co). Prym wiedzie jednak jegomość o urodzie Chińczyka, który najwyraźniej trzęsie okolicą (bo był w partii, ale chce dobrze dla kraju, jak się okazuje), a przede wszystkim chce sobie pogadać po angielsku i pokazać nam lokalną gościnność. Jest zabawnie. Jegomość przedstawia nam biesiadnieków: Mario, Dario, Kate Winslet, Irene... Tia... Wie nawet co nieco o Polsce, co nas tutaj ciągle zaskakuje (że John Paul i że zmiany w Polsce podobne do tych tutaj). Maślany pączuś wiedział na przykład o wypadku w Smoleńsku...
Spacer przed spaniem, herbatka, kąpiel (w lokalnych warunkach) spaaać...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018