Noc jest koszmarna. Na przemian strzelają z petard (że z petard, to odkrywam dopiero rano, a cały czas mniemam, że z kałaszy) na przemian z atakami wycia okolicznych psów (chyba do księżyca, bo zbliża się pełnia). Jesteśmy na granicy uciekania stąd w tzw. podskokach. Na szczęście obudzeni wespół zespół jakoś się zbieramy i decydujemy, że jakoś przecież to będzie - czas mamy, kasę jeszcze mamy, a jak będą chcieli strzelać, to nie będziemy uciekać, bo strzelają tylko, jak się zaczyna uciekać (złota myśl przewodnika z Kalaw).
Więc o 6tej wyczłapowujemy z pokoju, żeby domagać się śniadania. O dziwo, śniadanie się robi bez najmniejszych problemów, a do tego już czeka na nas tuk-tuk, by zawieźć nas na łódź do Mrauk U. Zdezelowana Aga oświadcza, że absolutnie nic nie je, nie pije i tylko green tea (które jest tu za darmo i w knajpach stoi na każdym stoliku w termosie razem z zestawem wspólnych kubeczków). Nie to nie, ja proszę dla siebie jajka i tosty, po czym dostajemy (oboje!) najdziwniejszy produkt śniadaniowy, jaki w życiu widziałem - kromkę chleba tostowego zawiniętą w omleta, a wszystko ocieka tłuszczem. OK. Zabieram się do jedzenia i siorbię kawę (jak jak tęsknię za kawą... tu tylko ten mix 3 w 1). Nie ukończywszy konsumpcji odkrywam, że zdezelowana Aga... już konsumpcję ukończyła. Że niby tłuszcz ją przekonał. Hmm... Nie znane są ścieżki umysłu kobiet. No to tuk-tuk.
Na przystani faktycznie czeka dwupokładowa łódź, ponoć ekspresowa. Udaje nam się kupić bilety (10$, lokalsi 4 razy mniej), wsiąść po trapie w postaci deski 15cm szerokości i jeszcze dowiedzieć się, że dotrzemy za 4 godziny. Nie 2, nie 5-7, jak twierdzi Lonely planet, tylko 4! I faktycznie tak dotrzemy. Oznacza to, że przed zachodem słońca będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby Mrauk U zwiedzić i szybko stamtąd wrócić.
Podróż wśród pól ryżowych ciągnących się po horyzont. Aga nawet mówi, że czuje się jak w Holandii. Coś w tym jest, tylko, że Holendrzy nawybudowywaliby tu już cały system wałów przeciwpowodziowych, odzyskali milion km lądu na uprawy ryżu i postawili wiatraki albo coś tam. Czasem mijamy wioskę chat na palach otoczoną palmami wodnymi. I w pewnym momencie widać też góry z wielką złotą stupą na szczycie, o której Aga doczytuje, że tam włos Buddy albo jego czoło albo jakaś inna przenajświętsza relikwia tkwi (w sumie później w jednej ze stup Mrauk U dane nam zobaczyć ze dwa odciski stóp Buddy - straszne płaskostopie i gigantyzm, bo wielkie na 1,5 m).
Docieramy faktycznie na czas! Zanim zdążymy wstać z krzeseł już stoi nad nami jakiś gość w białej koszuli i czy nie tuk-tuk i że hotel i że 'on knows' i że wycieczka i że w ogóle. Jeeesuu... My piechotą, bo wybrany guest house 800m stąd. Gość nas na finiszu dogania i w tutejszym gulgotaniu pewnie opowiada właścicielowi guest house'u, jak to nas tu przytaszczył i zgarnia prowizję, której nie zarobił na tuk-tuku. Idźże sobie człowieku. My wybraliśmy za poradą Lonely planet Golden Star - standard raczej lokalny, ale z łazienką, blisko do stup i fajnej kanajpki, 10$.
Mrauk U znaczy małpie jajo. Swego czasu było stolicą potężnego państwa Rakhinów(?) w czasach jego świetności. Zostało parę zarośniętych większych świątyń, wiele mniejszych stup i ruiny murów pałacu, wokół których teraz rozrosła się bardziej wioska niż miasteczko, bardziej bambusowych niż murowanych domków, a na zarośniętych ruinach pasą się kozy. Niemniej chyba warto tu przyjechać, choć wymaga to czasu i nakładów, a biorąc pod uwagę sytuację w Sittwe raczej mało kto to robi (dzisiaj jest tu cała piątka turystów z nami włącznie).
Styl tutejszych stup jest totalnie inny, niż wszystkich dotąd widzianych, a do tego są one nadal wykorzystywane jako miejsca kultu, czego mamy szansę doświadczyć osobiście, bo dziś pełnia księżyca i jakiś festiwal świateł na tę okazję. Wielkie kamienne konstrukcje na podwyższeniach z reguły z centralnym dzwonem dużym otoczonym kręgiem dzwonów mniejszych. O dziwo do środka się wchodzi! i kluczy w labiryncie korytarzy otaczających centralną komnatę z głównym posągiem buddy. W korytarzach doprowadzających stoją dziesiątki mniejszych posągów, pozłacanych lub ze śladami zniszczonej polichromii. Wrażenie kosmiczne. I takie UFO stoi sobie na polu ryżu, a na stoku dwie kozy.
O 15:40 byliśmy już w drodze powrotnej ze zwiedzania... tyle tego tu jest, choć przewodnik radzi pozostać ze dwa dni. Można wybrać się na wycieczkę do wiosek Chinów (60$ całość), gdzie można zobaczyć ostatnie żyjące kobiety z wytatuowanymi na twarzach pajęczynami, ale jeśli to zrobilibyśmy, to nie będziemy mieli powrotnej łodzi i trzeba tu będzie zostać jeszcze 2 dni, więc rezygnujemy.
Dzisiejsze zwiedzanie było o tyle atrakcyjne, że świątynie pełne były odświętnie ubranych lokalsów, do- i odwożonych do świątyń tuk-tukami i traktorami. Panowie w longi połyskujących (też takie sobie kupiłem), a nawet białych. Panie w brązowych spódnicach z obowiązkową szarfą przewieszoną przez ramię. Niebywałe. A wszyscy siedzą przy świątyniach w cieniu lub błąkają się po okolicy.
Zwiedziwszy, usiłujemy znaleźć jakieś 'turist office', żeby kupić bilet na samolot na jutro, ale nie ma takiej opcji. Głównie z dwóch powodów: 1) dzisiaj święto i wszystko zamknięte, 2) takie biuro w Mrauk U nie istnieje i nie należy liczyć na możliwość rozmiany pieniędzy czy załatwienia czegokolwiek. Tu się zwiedza, śpi, je i dziękujemy. Umęczeni katorgą dni ostatnich zjadamy dobrą zupę z noodlami, dobijamy smażonymi noodlami (bo nie było ryżu! jak może w Birmie zabraknąć ryżu?!) i idziemy na popołudniową drzemkę. Czas trochę odpocząć od tych wakacji.
Wieczorem robimy jeszcze jedną rundę, bo przecież ten festiwal świateł. W głównej stupie załapujemy się jedynie na koniec modłów, więc na pocieszenie kawa (znów 3 w 1) w oświetlonym świecami stoisku przed stupą. Ściemniło się. To wracamy. A po drodze odkrywamy, że cała wioska ozdobiona jest małymi świeczkami! W końcu festiwal :-) Tu i ówdzie strzelają petardy lub puszczają sztuczne ognie. Natykamy się nawet na gromadkę puszczającą balon ze świecą (tak jak to będą zbiorowo robić w Tanggui za miesiąc). Balon niestety nie miał szczęścia, bo zaczęło padać, niemniej fajnie było to zobaczyć (włączając radość gromadki towarzyszących dzieciaków).
Jeszcze birmańskie piwo Myanmar w knajpie obok naszego hoteliku w małym bungalowie między papają, palmą i czymśtam jeszcze. Jako przystawkę śliczna dziewczyna przynosi nam smażone z imbirem orzechy cashew (pycha!), przy okazji bardzo przepraszając za to, że pada. No przecież to koniec pory deszczowej, więc raczej normalne, że pada. Tak żłopiąc sobie piwo zaczynamy liczyć dni i... a może zdążymy jeszcze dojechać tu albo tam? Jesteśmy po prostu rąbnięci.
Spaaać... bo rano znów pobudka, żeby na łódź zdążyć. Tylko jak tu zasnąć przy knajpie?