Zadowoleni, że znów słońce, że w końcu dojechaliśmy, że będzie hotel, że prysznic i trochę odpoczniemy, a może od razu nawet łódź do Mrauk U, że kobiety-pająki w wioskach Shin, że turystycznie nie będzie.
Najsampierw hotelu znaleźć nie możemy, bo albo fully booked albo nie ma licencji dla obcokrajowców. Pokój dostajemy w ostatnim możliwym (Mya Guest House) - z łazienką, śniadaniem, wiatrakiem. Zadowoleni, odświeżeni, na miasto, w końcu obowiązek turystyczny i tak dalej.
I tu zaczyna się nasze zdziwienie. Miasto jest jakieś dziwne, ludzie jacyś inni. Wszyscy starają się nas nie zauważać (nie chodzi o to, że jesteśmy celebryci, ale o to, że jest zupełnie INACZEJ, niż wszędzie indziej). Mało kto odpowiada na uśmiech. Gdzieś tam Aga dostrzega gościa z kałachem, ale ja nie dostrzegam. W powietrzu jakieś napięcie. Na brzegu rzeki straszny syf (jest odpływ i widać wszystkie śmieci), w strumykach straszny syf, wokół domów straszny syf, a płoty z drutami kolczastymi. Nie, nie podaba mi się po raz pierwszy, ale może to moje zmęczenia. Aga jednak twierdzi, że też się tu źle czuje. Hmmm...
Dochodzimy do jakieś świątyni przygotowującej się chyba do święta buddy (jutro sobota). Wokól muzyka, kobiety gotują jedzenie, jak wszędzie, biegają dzieciaki, a przed świątynią... wojskowi z kałachami. Niemniej uśmiechają się i zapraszają do środka. Środek żaden. Wracamy. Gdzieś tam miał być jeszcze meczet. Szukamy. O, widać minaret, pięknie zdobioną kopułę meczetu wśród koron palm. Ale za murem. Zaś pod murem... zasieki i wojskowi! Tego trochę za dużo. Do hotelu.
W hotelu Aga wyczytuje, że... w 2012 roku wprowadzono tu stan wyjątkowy ze względu na konflikty religijne (bardzo duża społeczność muzułmańska tutaj jest) i ruch turystyczny zamarł. Lonly planet nic o tym nie mówi, bo jest z 2011. No tośmy się wpakowali.
Ale jak się powiedziało 'A'... O 6.30 łódź do Mrauk U.