Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Ku końcowi
Zwiń mapę
2013
24
paź

Ku końcowi

 
Birma
Birma, Thandwe
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2994 km
 
Fizjologia zrywa mnie tak wcześnie, że nawet jeszcze nikogo na tarasie śniadaniowym nie ma. Najwyraźniej przejąłem się, że to ostatni dzień i to ZA krótki, więc trzeba wykorzystać ile się da. Toaleta i na szczęście śniadanie już wydają, więc lokujemy się przy kawie i tostach i papai i noodle'ach na tarasie i gapimy się w morze na zapas. W morze, piasek, skały, kraby, palmy, fale i wszystko co tylko możemy wypatrzeć.
Przy okazji po raz kolejny dziwimy się, jak to możliwe, że tyle tu obsługi. Gości jak na lekarstwo (może z 10-15 osób), a w 'bufecie' siedzi ciągle co najmniej 5 osób. I te 5 osób nadzoruje wydawanie śniadania na 2metrowym stoliku: jenda - sok, druga - kawa, trzecia noodle, czwarte - jajka, piąta - nakłada margarynę i dżem na spodeczek... Manufaktura. Manufaktura miła, ładna i usłużna. Więc jeszcze jedną kawę i jeszcze tosta z dżemem.
Więc nasyceni widokiem, posileni tostem, obudzeni kawą, rozochoceni przypływem rzycamy się w turkusowy otmęt powalczyć z falami po raz kolejny, wspomnień czar zachować na własnej skórze. I jeszcze poleżeć na leżaczku. I jeszcze prysznic pod palmą. I jeszcze sami nie wiemy co, a 10 tuż tuż. Pick-up nieuchronnie się zbliża. Zanim się zbliży regulujemy jeszcze należności (dotrzymane słowo - 40$ za nocleg, 5$ discount i śniadanie included) i jeszcze naciągamy panią, żeby nam hotel w Yangon na jutro zarezerwowała (bo do jutra tkwić będziemy w tym air-con autokarze). Udaje się w Three Seasons Hotel - jak się potem okaże, nowe wydanie naszej MaMy z Mandalay.
Punkt 10:45 trąbienie sprzed bramy. To chyba żart - tak punktualnie? Faktycznie po nas. Przyjechał nie tuk-tuk, ani taksi, ale cały autobus! Autobus specyficzny z frędzelkami i kutasikami i falbanami i plisowanymi zasłonami pozasłanianymi (bo przecież air-con, a tu takie słońce) w kolorze adwentu. Łysy pan z batelem na zębach operuje inglisz na tyle, żeby nas umieścić na fotelach, plecaki pod fotelami i potwierdzić, że 'jes, jes, Rangon'. TYM?! 17 GODZIN?! PO NAJBARDZIEJ BUMPY ROAD W BIRMIE?! No to się ciekawie zapowiada, mój kręgosłup zachował dostojne milczenie.
Nie ujechaliśmy 30 minut i przerwa - przełądowanie w Thandwe. Okazuje się, że to stąd właśnie autokar wyjeżdża. Więc mamy okazję podbić nasz współczynnik wydajności zwiedzania i w godzinę zwiedzić jeszcze Thandwe, a na szczęście dużo do zwiedzania nie ma. Najciekawszy jest rynek zaopatrujący w wodę, banany i chleb tostowy na podróż. Dla ukojenia nerw, jeszcze chazé. A koło dworca jeszcze wypatrzyliśmy bułęczki, tym razem z kapustą i jajkiem. Tak pokrzepieni na dworzec, a tam autobus uparł się być nadal tym samym autobusem. Żadną tam VIP First Luxury Business klasą tylko poobijaną KIA'ą. Jak się wkrótce okaże VIP First Luxury Business klasa po prostu na taką drogę się nie nadaje, bo nadałaby się jednokrotnie. Na domiar wszystkiego na siedzeniach przed nami (wg numeracji na biletach - na naszych siedzeniach) siada Pan Locha i jego urocza chyba-żona i natychmiast rozkładają fotele OKej nam pod nosy OKej. No to OKej, nie takie rzeczy...
Jedziemy.
I tak sobie pojechaliśmy przez krajobrazy urocze, uparcie ryżem zarośnięte, znaczy jak tylko jakaś w miarę pozioma dolina to od razu pole ryżowe, a po bokach urocze góry, palmy. Obecność ryżu oznacza obecność ludzi, czyli, że niby to wszystko zamieszkane. I faktycznie co rusz mijamy drewniane, mniej lub bardziej wypasione zabudowania, ukryte w gąszczu plam zwykłych lub wodnych. Wszystko w słońcu pięknie skąpane. No sielanka.
Mniejszą sielanką jest sama droga. Faktycznie 'bummpiest in the country'. O asfalcie tu nie słyszano. Fragmenty wybite kamieniamy to te lepsze odcinki. Do tego widać, że coś z drogą próbuje się zrobić (np.: ściąć zakręty, wijące się absurdalnie, czy mosty poprawić), ale w tym tempie będzie to trwało do 3014. Unia jakoś nie chce sponsorować. A autokar skacze jak oszalały.
Stop. Check-point. Przejście między dwoma stanami (to chyba tak, jakby u nas były rogatki między województwami). Cały autobus out, a foreigners najsampierw. Wszyscy oddają swoje ID, a białasy do immigration, spisać wszystkie możliwe detale, które spisują na każdym możliwym przejściu, a przede wszystkim, czy wiza aktualna, bo wiza do 4 listopada, więc pamiętać, żeby do 4 listopada out, bo jak nie to... No tego nie powiedzieli. Reszta gawiedzi odczytywana z listy, tzn. z pliku oddawanych po kolei identyfikatorów i wpuszczana do autobusu. Nami zajął się oficer, niebywale miły i dumny, że po angielsku potrafi nas o wszystko zapytać, wszystko nam wytłumaczyć, a w tym, że czeka nas jeszcze jeden check-point. I faktycznie w środku nocy był. Więc nowe doświadczenie check-pointowe i miłe zetknięcie z oficjałem. Więc dalej w drogę.
Nagle widzimy po naszej prawej morze i zachód słońca nad morzem. Z jednej strony ładnie niewątpliwie (choć zauważamy, że przy tych plażach najwyraźniej resortów nie ma), ale z drugiej strony zupełnie zaburza nam to geografię. Bo przecież my nie na południe, ale na wschód mieli jechać; nie na Gwa, ale na Pyay. Pojechali na Gwa, a droga wciąż bummpiest.
Ciemno. Droga oszalała, bo nie dość, że bummpiest, to jeszcze okazała się być wściekłą serpentyną w dół. Jakoś wspięcia na szczyty górskie nie zauważyłem, a szczyty w świetle księżyca widać wyraźnie. Zwariować idzie. Choć szkoda, że to nie za dnia, ale by były widoki!
I autobus staje w polu szczerym gdzieś (tzn. tak przypuszczam, bo ciemność ciemna), dla niepoznaki niby w tv wciąż kabaret leci, ale Aga mówi, że tam koło zmieniają, pan na jakimś kiju podskakuje, odgłosy dziwne słychać. Przecież my nigdy przez tą serpentynę się nie przeprawimy! Ja jestem święcie przekonany, że oni nie tylko koło zmieniali, ale dokręcali wszystkie możliwe koła i inne śrubki, sądząc po drodze, jaka nas dalej czekała, a jaką czasem widziałem w świetle przednich reflektorów. Uszanowanie dla kierowcy, że nas dowiózł. Z godzinnym opóźnieniem, ale szczęśliwie. Szatoba.
W kontekście całej serpentyny podskakującej, przerwa na jedzenie jest tu zupełnie nieinteresująca, może poza aspektem pocieszenia się bananami z kokosem. Wynalazek ten polega na zapieczeniu garści klejącego ryżu z bananem i kokosem wewnątrz, zawiniętej w liść bananowca, uroczo słomkami obwiązanego. Takie zawiniątko kupuje się za grosze (2 szt. za 35 groszy) jeszcze ciepłe z parownika. Nie do powtórzenia. A banan w środku robi się różowy.
AAAaaa!!!! A po przerwie do autokaru usiłowało się załadować dwa razy więcej osób niż powinno i to był spektakl wspaniały, ponieważ tutaj do akcji wkroczyła zgrabna ciężarna, zwana przez nas Jadwigą Ciemiężycielką, która zrobiła porządek. Tak jej z oczu patrzyło, że żaden z pasażerów, z reguły dorosłych mężczyzn, nie śmiał nawet słówkiem pisnąć; nawet kierowca był skłonny się przesiąść do tyłu. Porozsadzała wszystkich wzdłuż i wszerz (chwała Panu, że nasze nazwiska były wyraźnie na liście zapisane, bo pojechalibyśmy w bagażniku), więc porozsadzała i... zniknęła. To Ci Jadwiga. Może konduktor trzyma ją w bagażniku i jak sobie rady nie daje, to ją spuszcza jak Cerbera... No co za kraj.
No i tak jechaliśmy i jechaliśmy. Za oknem księżyc świecił. Air-con na nas wiało, aż założyliśmy na siebie wszystko, co mogliśmy założyć. Aga na ten przykład zabarykadowała się pod kurtką narzuconą tył na przód, chowając twarz w kapturze, ratującym przed strumieniem lodowatego powietrza z niezakręcalnej rury. I dalej jechaliśmy, aż znów zobaczyliśmy Yangon, tym razem bez strug deszczu. 6ta rano. Albo i 7ma.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018