Z nerwów budzę się już o 3:45. Po chwili Aga też zaczyna się przewracać. No to wstajemy, żeby na ten wschód na wydmach (skoro już jakieś samochody słychać było). Na zewnątrz noc ciemna (nie licząc szalonych gwiazd nieba południowego). Składamy dobytek, odmawiając sobie śniadania, no żeby na te wydmy jak najszybciej, bo tam trzeba jeszcze 45km dojechać (do pierwszej dostępnej wydmy, zwanej wydmą 45, bo jest na 45tym kilometrze) albo i 65km (na koniec drogi dojazdowej do Doliny Śmierci). Więc my po tym ciemku, ale z nadzieją w sercu, że wschód w Death Valey. I jakie było nasze zdziwienie, gdy nadzialiśmy się na zamkniętą bramę? No niemożebne. Nie dość, że brama (o której żaden przewodnik nie pisze), to jeszcze zamknięta. Okazuje się, że nie wystarczy wjechać do obozu po stronie parku, bo park i tak ma jeszcze drugie zasieki, które otwierają się na jakieś 45min przed wschodem, a w naszym przypadku o 5:45, jak poinformował nas półnagi oficer ze szczoteczką do zębów, mimo, że tablica przy bramie twierdzi, że o 5:25. Namibian style. Czyli 40 minut kiblowania pod bramą. Tylko skąd my mieliśmy to wiedzieć, skoro przyjechaliśmy tutaj po nocach? Okazuje się, że inni wiedzieli, bo kolejka za nami ustawia się o 5:40. Co za świat.
Ubrany już oficer otwiera bramę i zaczyna się 45km maraton na wydmę, na którą należy się wspiąć zanim słońce wzejdzie. Gdy tam docieramy, u stóp sterty piachu czyha już... wataha japończyków uzbrojona w najnowsze modele najnowszych modeli aparatów i obiektywów zapiętych na trójnogach i wycelowanych w krawędź wydmy, po której pną się nieszczęśnicy na ten wschód. Zgroza. To my też się pniemy. Jakieś 150m piachu w pionie.
No i ogólne wrażenia bez ekstazy. Pewnie lepiej ta wydma z dołu wygląda, bo wraz ze wschodem układa się na niej czerwone światło na jednej stronie, gdy druga jest jeszcze w cieniu. Z wydmy zaś widać wschodzące słońce w oddali. Ale w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności, obowiązek turystyczny należy wypełniać. Złazimy ze sterty i suniemy do końca drogi na parking dla samochodów 2WD. Stąd odchodzi 2,5km droga do Hidden Valley, ale główna atrakcja - Sossusvlei i Dolina Śmierci jest 5km dalej po piachu. Można piechotą, można busikami parku (za 100N$), ale można i własnym 4WD, który przeież posiadamy. Nigdy nie jeździłem z napędem na 4 koła, a już na pewno nie po piechu po kolana. No, ale co? My nie damy rady? Agnieszka ogranicza się do nieprotestowania. Gałka na H4 i jedziemy.
Hilary stanął na wysokości zadania. Przebrnęliśmy przez te 5km bez szwanku. Tzn. jak był szwank, czyli utkliśmy w piachu, to gałka na L4 i.... o dziwo do przodu. Normalnie urosłem za sprawą dzielności naszego samochodu, gdy w końcu zaparkowaliśmy na ostatnim parkingu (Yes!) przed tabliczką, że Death Valey to 11km i trzeba śledzić znaki. Dżizas, toż to cały dzień! Aga prawie odmawia współpracy na myśl o 11km po wydmach piechotą. I tak się miotamy, i łamiemy, aż w końcu miły kierowca parkowy (ten sam, który wcześniej tłumaczył, że naszym Hilarym 4x4 to te 5km po piachu damy radę) więc ten kierowca uświadomił nas, że to 1,1km. No tak... To już zupełnie inaczej. Idziemy.
No i Death Valley to się nie da opisać. Trzeba zobaczyć. Schodzimy do niej i sadowimy się na skamieniałej kłodzie na uboczu i się gapimy na nią pierwej przez dłuższy czas, żując ciasteczka i popijając wodą. Biała płaszczyzna z uschniętymi drzewami otoczona wysokimi, czerwonymi wydmami działa hipnotycznie. Dopiero po dłuższej chwili zabieramy się za spacerowanie wśród drzew i robienie zdjęć. Cud natury. Przy okazji spotykamy, a raczej to nas spotykają, dwaj panowie, którzy siedzieli przed nami w samolocie do Windhoek i, którzy ponoć już nas w Luderitz widzieli. No może nas i widzieli.
Od powrotnego przedzierania się przez 5km piachu z napędem na cztery koła ego rośnie mi jeszcze bardziej, acz Aga nadal ze mną bez problemu wytrzymuje. Jest nawet na tyle miła, że zgadza się leźć ze mną z pierwszego parkingu do Hidden Valley, choć nikt tam nie lezie. 2,5km pustyni po drodze. Gdy już docieramy do plamy bieli z suchym drzewem okazuje się, że to nie tu,bo znaki trasy biegną dalej. To my też dalej. Suma summarum, ta ukryta dolina jest warta zachodu. Zdecydowanie nie jest tak malownicza jak dolina śmierci, ale sam spacer po pustyni i chwila ciszy bez tłumu (przynajmniej my mieliśmy ją zupełnie dla siebie) warta jest zachodu.
Wracamy. Chcieliśmy zrobić sobie jeszcze piknik pod drzewem na parkingu, ale rezygnujemy, bo na pewno by nas za to zastrzelono. Piknik robimy na kempingu. Chwila oddechu, bo jesteśmy padnięci po wstawaniu o 4tej. Jeść, pić, poleżeć w cieniu. W jedzeniu towarzyszy nam rozkrzyczana chmara wróbli, jakieś niezidentyfikowane czarne ptaki z pomarańczowymi dziobami i jedna wiewiórka, bezczelnie domagający się datków i bezczelnie wydziobujący te datki prawie spod ręki. Uwielbiam wróble.
I tak wypoczęci i posileniu rozpoczynamy gehennę wydostania się z parku. Podejście pierwsze - "gdzie jest jeszcze kanion Seriem?" - pytamy oficera. Okazuje się, że na terenie parku (4.5 km w lewo), no to się wracamy i jeszcze schodzimy do kanionu. Głęboki na 30m i warty poświęcenia krótkiego spaceru, zwłaszcza w kierunku źródła (na lewo po zejściu), bo tam ostało się trochę wody, kanion węższy i zakończony zwaliskiem kamieni.
Próba druga wyjazdu - gdzie jest Państwa permit (pozwolenie na pobyt w parku)? Nie ma? ("to ja byłem tym oficerem rano, który zgodził się, żebyście kupili go popołudniu przy wyjeździe"). Powrót po permit na zobaczenie tego, co już zobaczyliśmy.
Podejście trzecie - permit jest, ale gdzie spaliśmy i gdzie jest to zapisane? Dżizas, czy my stąd wyjedziemy? Zaraz nam każą jeszcze raz płacić za nocleg już skonsumowany. Ja już się szykuję do taranowania, ale Aga trzeźwo stwierdza, że ona to już wpisała na 'pejper' wczoraj. No to skoro na pejper, to nou problem, proszę jechać. No w końcu...
Do parku Naukluft jest stąd niedaleko (jakieś 130km). Piękne góry. Zdążamy wjechać przed zachodem słońca, dojechać 10km strasznie krętą drogą do kempingu i wybieramy sobie jedno z 6 wolnych stanowisk między drzewkami (jest woda, nie ma światła i prądu), na którym da się rozłożyć nasz namiot w miarę w poziomie. Są jeszcze miejsca niżej nad rzeczką, ale w naszym stanie decydujemy się nie ryzykować manewrowanie naszym Hilarym po stromym zjeździe na dół, gdzie jest i tak niewiele miejsca. Szczęśliwi, strasznie zmęczeni, robimy kolację (ryż z curry, choć wszyscy dookoła grillują jakieś mięsa). Zjadłszy padam na twarz bez ociągania się. Reset.
257km (2418km)