Otwieram oko, coś mi szumi. Jednak jesteśmy nad morzem i śpimy prawie na plaży. Coś się jednak nie zgadza - zero słońca, chmury i mży (taka zawieszona wilgoć). Zbieramy się bardzo leniwie, sprawdzamy w necie zaległości i w efekcie z chatkowego kempingu wyjeżdżamy grubo po 10.
Swakopmund to namibijskie wydanie Międzyzdrojów. W pełni rozumiem, że jest to atrakcja dla osób tkwiących w spalonym słońcem pustkowiu bez wody i roślinności, którym wizja falującej wody przywraca równowagę duchową. Niemniej patrząc na miasto, to chyba zaburza równowagę psychiczną. No szał estetyczno-pamiątkarski (aktywny handel jednostek czarnoskórych) w stylu Międzyzdrojów, jak rzekę, do tego uwieńczony latarnią morską i molo, żeby nie było.
Nie poświęciwszy zbytniej uwagi estetyce zewnętrza, muzeom, latarniom i ogólnej atmosferze, doceniamy obecność banku (wymiana waluty) oraz supermarketu (spiżarnia była już tak pusta, że nawet nie zaatakowały nas baboons, którymi serdecznie grożono nam w Naukluft). I żegnajcie tutejsze Międzyzdroje, zwłaszcza, że totalnie zachmurzone.
W planie jest za to odwiedzenie endemicznej staruszki - czyli okazu pustynnej rośliny welwitschia, który ma ponad 1500 lat. Roślina jest paskudna (dwa rozchodzące się liście, usychające na końcach, zapewniające podlewanie korzeni kroplami wody skondensowanymi z mgły, a w centrum jakiś kawał kory, z której wyrastają wiechecie takich szyszek - męskich lub żeńskich), ale rośnie tylko tutaj w głębi pustyni, więc obowiązek turystyczny nakazuje. Nie spodziewaliśmy się byli, że będzie nas to kosztować tyle kilometrów krążenia po bezdrożach. Część bezdroży okazała się niespodziewanie bardzo atrakcyjna - nawet na mapie zaznaczono ją jako 'krajobraz księżycowy', acz nigdzie w przewodnikach się z takim punktem programu nie spotkaliśmy. Krajobraz jest faktycznie jak z księżyca, w sumie nawet nie wiem jak go opisać - płytkie dolinki w skałach, kojarzące się z 'wyjazdem z kamieniołomu'. Jednak zdecydowanie wart zobaczenia. Trafiliśmy tam, bo zamiast pojechać do welwitschii od strony drogi C28 (trasa krótsza i oznakowana) uparliśmy się do niej dostać od strony B2 przez D1991 (nieoznakowana i naokoło). Niemniej moon landcape grzechu wart! Według znaków jest tam park i 'permit required', ale pojechaliśmy na pałę i nikt nas nie sprawdzał. No chyba, ze ten permit jest ze względu na okoliczne kopalnie uranu. Swoją drogą mijaliśmy na drodze pick-up'a oznaczonego znakami Swakop Uranium i napisem Radioactive -ciekawe, czy wieźli kilo uranu.
A potem około 150 km dojazdu do Spitzkoppe Rest Camp - przefajnego kempingu między masywem Gross Spitzkoppe a towarzyszącym masywie Padoks. To może nie najwyższe szczyty Namibii (lokalny Materhorn), ale nad wyraz atrakcyjne, wyrastające pionowymi czerwonawymi skałami na zupełnym pustkowiu (sawanna), które z daleka przypomniały nam Ha Long, tyle że na lądzie. Zgadujemy, że jest to miejsce nader popularne, gdyż jadąc tu mija się całe rzędy kiermaszy z wyeksponowanymi wyrobami z kryształów (chyba). Najwyraźniej jest to sposób na życie dla ludności zamieszkującej wszelkiego typu baraczki, sklecone z czego się dało i rozrzucone po płaskiej i słabo zarośniętej okolicy.
Poszczególne miejsca kempingowe są rozrzucone i znacznie oddalone od siebie. Zajmujemy nr 4 (ponoć najfajniejsze to nr 5 o 14) pod malowniczą skałą z widokiem na zachód słońca, za to niestety nieosłonięty od wiatru. Szczęśliwie nie wieje. Zanim słońce zniknie rozbiegamy się w krótkiej sesji zdjęciowej, a potem relaksujemy się w namiastce pikniku, głaszcząc się dobrobytem nabytym w supermarkecie. Jednak zdecydowanie brakuje nam tych dwóch godzin dnia. Gdyby słońce później zachodziło, mielibyśmy tą chwilę na wypoczynek po jeździe, a nie od razu do namiotu i spać. Niemniej dzisiejsza namiastka pikniku baardzo dobrze nam zrobiła. Zobaczymy, czy rano znikną chmury, które zaatakowały nam niebo i usiłowały się wdrapać na szczyty Spitzkoppe.
PS. Coraz bardziej tęsknię za trawą, zielonymi krzakami i niebieskimi jeziorami.
314km (3075km)