Dzień zaskakuje nas od samego rana. Chmury nie dość, że nie zniknęły, to jeszcze objawiły się o poranku w formie szarej mgły. Na szczęście mgły malowniczo przewalającej się z dala od nas, co pozwalało nam w spokoju żuć śniadanie siedząc na skale, wygrzewając się w coraz silniejszym słońcu poranka i podziwiając dynamiczny spektakl naturalny. Mgła kumulowała nam się za placami szarą chmurą, aby dalej dać się przewiewać u podnóża Spitzkoppe, oświetlonego promieniami wschodzącego słońca. To wszystko musiało być wyreżyserowane i wliczone w cenę. Innego wyjaśnienia nie ma. Okazało się więc, że nasze miejsce nr 4 jest super, bo pozwoliło na podziwianie zachodu, wschodu i nie utknięcie we mgle, jak miejsca bliżej Padoks.
Po śniadaniu, gdy już odtajaliśmy, wyprawa do skalnego łuku (przy miejscu nr 5). Czyli 100m spaceru. Na sąsiedniej skale wita nas wylegająca się rodzina świstaków, podejrzliwie śledząc nas z wysokości swojej niedostępnej półki skalnej. My jednak bardziej do łuku niż do nich. Wygląda on jak oświetlone na czerwono oko dinozaura, przez które widać masyw Spitzkoppe po drugiej stronie. No ładne toto, nie powiem.
I tak spełniwszy obowiązek turystyczny udajemy się w dalszą drogę (camping: 100N$ od osoby + 150N$ za wjazd do parku). Mijamy dziwną osadę rozrzuconych szop zbudowanych z czego popadnie - od kawałka blachy falistej, ogłoszenia przydrożnego, deski, płyty pilśniowej, płachty plastiku, kawałka folii, kilku drągów po nie wiem co jeszcze. Między tym biegają dzieci usiłujące sprzedać nam jakieś kamienie. Droga musi być 'turystyczna', bo wzdłuż niej ciągną się niezapełnione teraz (ranek? niski sezon?) szopy z różnorakimi wisiorkami, kamieniami i nie wiemy czym jeszcze, bo nawet nie raczymy się zatrzymać. Śpieszymy się w góry Erongo, żeby w farmie Amib zobaczyć prehistoryczne malunki w jaskini Filipa.
Aga o tym czytała, ale ja dostaję opadu szczeny, gdy zaraz po przekroczeniu granicy farmy drogę zagradza nam stado żyraf, w tym jedna w najlepsze przeżuwająca coś na środku drogi. Skandal, jak tu jechać. Aczkolwiek, w ekstazie poznawczej, dajemy żyrafom szansę na okiełznanie się, a następnie, ponieważ okiełznać się nie raczyły, subtelnie je taranujemy. No na tyle subtelnie, żeby mogły czmychnąć w krzory. Właśnie. Po raz pierwszy od początku wyprawy jedziemy po terenie gęsto zarośniętym i nawet można by pokusić się o stwierdzenie, że zielonym.
W farmie wykupujemy bilet wstępu (50N$), dostajemy mapki i jedziemy na parking na początku krótszej, acz bardziej wymagającej trasy do jaskini. Pani ostrzega, że to takie 'dobre pół godziny' (łagodniejsza i dłuższa trasa - 45 minut, ale nam szkoda czasu). To 'dobre pół godziny' robimy w dwadzieścia parę minut, bez zbytniego szaleństwa. O ile wydrapany na ścianie wnęki skalnej słoń (albo i dwa) oraz dorysowane na czerwono ludziki i żyrafy jakoś nie maltretują nas swoim majestatem (no cóż, obowiązek turystyczny), o tyle sama droga i widoki z coraz wyższych półek skalnych na góry Erongo, bardzo nas satysfakcjonują. Do tego stada uciekających różnokolorowych jaszczurek i jeden egzemplarz flory podejrzany o bycie baobabem (którym chyba jednak nie był). Warto.
Nasyciwszy się widokiem i bananami, wracamy. Niestety szkoda nam czasu na inne atrakcje (np.: Bull's Party w postaci dwóch wielkich jaj skalnych albo punktu do wypatrywania nosorożców). Dzisiaj musimy dojechać aż w okolice Twyfelain (albo jakoś tak) i jeszcze znaleźć tam jakiś nocleg. W efekcie resztę dnia spędzamy walcząc z drogami typu C i D, z przerwą na tankowanie w Uis (omijać) i podziwiając zmieniającą się za oknami sawannę. Afryka pełną gębą.
Aga znajduje w przewodnikach wzmiankę o jakimś kempingu w okolicy Twyfelfontein (albo jakoś tak) - przy rzece Abu Haub, jakieś 2 km od tutejszych atrakcji. Nie za bardzo wiemy, jak tam dojechać, ale na czuja i śledząc przydrożne znaki, trafiamy bez problemu. Kemping ciągnie się wzdłuż rzeki (której oczywiście teraz nie ma), ma prysznice z wodą podgrzewaną w wielkich bojlerach kłodami drewnianymi i mnóstwo miejsca. Znajdujemy sobie zaciszny placyk nad 'brzegiem' w gąszczu drzew na samym końcu kempingu. Gąszcz jest nad wyraz ciekawy. Z jednej strony jest miejsce na samochód, a z drugiej malutki 'placyk' otoczony przez drzewa, z miejscem na ognisko. Sprawa jest oczywista - palimy.
Zorganizowawszy sobie drewno (tzn. zarąbawszy je z sąsiedniego, opuszczonego miejsca kempingowego) rozpalamy wakacyjne ognicho w tej dziwnej drzewnej jaskini, przy którym sadowimy się na leżakach, z zastawionym jadłem stołem z pudła na gary i piwem Windhoek w ręku. Wakacje. Ognisko przydłużyło nam znacznie dzień kończący się uparcie zachodem słońca około 17:30. Heh...
Znudziwszy się wakacjami przy ognisku... wyciągamy laptopy. Dżizas... Nawet obsługa chodząca gdzieś w ciemności za naszymi plecami rechocze bez skrupułów. Chyba im się nie dziwię. A Internetu i tak nie mają :-P
378km (3453km)