Regularna pobudka z odkryciem - jest ciepło. Jak to? Na pożegnanie jeszcze kąpiel pod wodospadem. Jestem sam, to pląsam w tym skrawku raju jak mnie bóg stworzył, a co, w końcu cały wodospad dla mnie.
Idę płacić - okazuje się, że pani śpi wewnątrz stróżówki w namiocie. Należności za drzewo nie wpisujemy do księgi. I już wyjazd. 4x4 jednak się przydaje, żeby wyjechać z kanionu po skałach. Potem przeprawa 6km z powrotem na główną drogę. Dzisiaj wygląda straszniej, a może trochę pobłądziliśmy. Ostatecznie, przez krowy i wodopój udaje nam się wrócić do cywilizacji.
Po tym przejeździe zostaje nam niesmak straszny po dzieciach lecących na gwałt z chaty do drogi na odgłos samochodu i bezgłośnie, z wielkimi oczami dziecka, trzymających wyciągniętą rękę w geście 'pan daj'. Masakra. Już gdy usiłują wcisnąć breloczek albo wiązkę drewna to jest jakoś bardziej fair. Niesmak totalny.
Myśleliśmy, że wydostaliśmy się z drogi dla 4x4, ale C43 od Sosfontein do Opuwo to jest jeden wielki koszmar. 100km jechaliśmy 2,5 godziny. Założyliśmy byli, że jest to trasa typu C, ale po paru kilometrach zastanawiamy się czy nie skręciliśmy omyłkowo w jakąś boczną drogę dla 4x4. A potem jest jeszcze gorzej, bo jakieś 20 km za Sosfontein trafiamy na Joubert Pass (przejazd nie tyle przez przełęcz co przez góry). Najwyraźniej dzień przepraw 4x4. Momentami jest bardzo gorąco (zwłaszcza jak nieoczekiwanie pojawia się 50m fragment asfaltu, bo inaczej to już nic by nie przejechało). Po bokach atrakcyjne wraki samochodów. Na szczęście droga się trochę uspokaja i przemy dalej. Widoki faktycznie piękne (gór Schwartzkuppe), ale droga dla wytrzymałych.
Opuwo (w języku Herrero to 'koniec') - jakieś tłumy, czarne tłumy! kłębiące się nachalnie. Otaczają i napierają. Po tylu dniach na pustkowiu czuję się co najmniej zakrzyczany i atakowany, a to jest chyba normalna sobota w markecie (GO market), tak jak w Polsce sobota w Tesco. Uzupełniamy zapasy jedzenia i paliwo i już mamy uciekać, ale Pan na stacji (stacje są obsługowe, a nie samoobsługowe) uświadamia nas, że na stadionie naprzeciwko to nie jest sport, ale kultura. Zaintrygowani porzucamy Hilarego pod płotem i idziemy badać tą kulturę.
Zawody w maszerowaniu i tańcach. Dzieciaki maszerujące w formacji z pasami z tektury, czapkami z kartek z zeszytu i kijami owiniętymi papierem (nawet niepomalowanymi), ale tłum na trybunie szaleje jak na mundialu. Potem pokaz tańców Himba, w większości polegający na podskokach z obrotem, co wygląda trochę niezdarnie, bo większość dzieciaków zamiast kręcić się dumnie, usiłuje trzymać ręką spódniczkę, żeby nie zaprezentować kształtnych pośladków, a chyba na tym ten tanieć miał polegać. Na trybunach i wale z ziemi (gdzie się usiłujemy wkomponować niezauważalnie) publiczność mieszana. Panie Himba wciśnięte na ławeczki stadionowe wyglądają piorunująco. Podobnie jak piorunująco wyglądały w markecie w kolejce do kasy dzierżąc dziecko sztuk jeden i bochenki chelba sztuk trzy. Będzie tego - ewakuacja.
Do Epupa (w języku Herrero to odgłos chlapiącej wody) jest 180km. Trasa wymagająca, ale przejezdna i duuużo łatwiejsza niż poprzedni odcinek. Ma podwójną numerację - C23 i D3700 czyli znaczenie krajowe, ale jakość polna. Widoki przepiękne - jedzie się przez góry i gęstą zieleń (drzewa na suchości), a co jakiś czas są osady z lepianek albo przynajmniej stada kóz się przepędzają przez drogę. W pewnym momencie zaczynają pojawiać się baobaby! Ekstaza. Las, w którym co jakiś czas sterczą wyższe skały oraz rozłożyste baobaby. Kolejne z marzeń mego życia spełnione.
Na zakończenie, zza zakrętu, zupełnie nieoczekiwanie pojawia się oaza palm. To rzeka Kuene z huczącym wodospadem Epupa.
Zdążyliśmy jeszcze za dnia. Ładujemy się do pierwszego możliwego kempingu (okazuje się to być stosunkowo luksusowy Epupa Falls Lodge, nie mylić z Epupa Camp) i mamy miejsce z widokiem na kipiel, a dokładnie 30 m od progu wodospadu. Huczy strasznie, ale widok piękny. Póki świeci słońce pędzimy popodziwiać okoliczności przyrody.
Błąkamy się u progu wodospadu, gdzie huczy i mgiełka, a w niej tęcza, a na brzegu baobaby, a w dole otchłań z łomoczącą wodą, co to z niej nawet ciał nie można wyciągnąć, gdy komuś się nóżka pośliźnie. I nagle zauważamy, że w jednaj z niecek, do której odpływa woda zanim spadnie w dół... kąpie się grupka czarnych młodziaków w swej pełnej krasie, nie wiedzieć dlaczego przy samym progu wodospadu, gdzie kręcą się tłumy turystów. Dziwny zwyczaj, może dlatego, że sobota i cała wioska się myje zbiorowo.
Wdrapaliśmy się na pobliski szczyt, coby ujrzeć wspomnianą okoliczność przyrody w jeszcze większej krasie i rozległości. Zaskoczenie - wodospad jest ogromny, a nie tylko ten próg obok naszego kempingu, zarośnięty baobabami. Wtórne zaskoczenie - na zdobytym nożnie szczycie kłębi się wycieczka, którą tam wwieziono na zachód słońca i której serwuje się napoje chłodzące. Poczuliśmy żądze coca-coli i nie spoczęliśmy, gdy nie znaleźliśmy jej w lokalnym sklepie (a dokładnie barze z bilardem), gdy zdrapaliśmy się już na dół.
Zdobyliśmy drzewo (gwizdnęliśmy z ulicy, rano można komuś zapłacić ponoć, namibian style) i urządziliśmy na zakończenie grilla pod palmami, rozgwieżdżonym niebem południa, na samym brzegu wodospadu, walcząc szmatą z upartym psem, który najwyraźniej chciał zapolować na resztki, których nie było.
Gorący prysznic pod gwiazdami i odkrycie - tu jest ciepło! Jak tu spać w dresie polarowym i ciepłym śpiworze?!
332km (4032km)