Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Namibia, 2014    Nie-wodospad
Zwiń mapę
2014
29
cze

Nie-wodospad

 
Nambia
Nambia, Ondangwa (Nakambale Rest Camp),
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2641 km
 
Oburzające, mimo ciszy nocnej, nikt tutaj tego woterfola nie wyłącza i huczy ci on przez całą noc jak opętany, 30 m od głowy dodam. Łeb mi pęka. Super :-)
Poranne krzątanie jest w pewien sposób taktyczne, bo nie wiemy czy przyjdzie nasz przewodnik do wioski Himba czy nie. Sprawnie konsumujemy nasze musli i witabexy pod palmami, na tarasie kempingu zawieszonym prawie nad samym progiem wodospadu. No i wschód słońca tradycyjnie, rzekłbym. Z uwag praktycznych, wodospad lepiej fotografować popołudniu, wtedy słońce zachodzące oświetla go od dołu, poprzez dolny wąwóz. Rano wąwóz i baobaby są w cieniu. Niemniej profilaktycznie udajemy się jeszcze na poranną sesję zdjęciową oraz dla utrwalenia sobie zaistniałych okoliczności przyrody.
Ponoć normalnie jest jakieś 3m wody więcej. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Teraz u korony wodospadu zostało kilka niecek z ciepłą wodą, w których można się podobno kąpać bez narażenia się na kontakt z korkodylem, tak jak wczoraj o zachodzie słońca męska część lokalnej społeczności, zbiorowo wystawiając swoje niewątpliwe wdzięki bez przejmowania się krążącymi wokół turystami, czyli m.in. nami. No co kraj to obyczaj.
Wracamy na kemping parę minut po 8mej i... cud. Nasz przewodnik czeka i o dziwo nie jest to napruty Owen z wczorajszego wieczoru, tylko młodzieniec trzeźwy, choć uparcie drapiący się po męskości (najwyraźniej wczoraj nie współdzielił wodospadu z resztą lokalności). Składamy namiot i w drogę.
Koszt wycieczki to 450N$ za całość (czyli nas oboje), z czego 200N$ idzie na dary dla wioski (za co zgadza się ona chętnie odkryć swoje tajemnice i pozować do wszelakich fot), a reszta dla przewodnika. Część pierwsza imprezy - wizyta w lokalnym sklepie, gdzie wpuszczają nas za kraty (ponoć dzieci i panowie po nawaleniu się w barze obok kradną nieokiełznanie) i za tymi kratami kompletujemy: wór mąki kukurydzianej, olej, cukier i inne takie, w tym... sztuczne włosy do przedłużania warkoczy. Hmm. Za 200N$ zgodnie z umową.
Do wioski jedziemy własnym samochodem. Jest jakieś 4 km główną drogą od Epupa (w stronę Opuwo). Zatrzymujemy się przy tej głównej drodze i widzimy parę chat i parę osób obok. I oboje z Agą mamy tą samą myśl - no tośmy się dali naciągnąć. Wejdziemy na 15 min, zajrzymy do chaty i dziękujemy, pieniążki proszę. Od razu mówię - NIE, nic bardziej błędnego! Wycieczka była absolutnie warta tych pieniędzy! Przewodnik Joao Murotua (tl:08142338930) spisał się solidnie. A w ośrodku obok Epupa Camp za zorganizowane wyjazdy inkasują po 480N$ od osoby!
Więc przewodnik Joao od razu profesjonalnie zabrał się do pracy i, mimo braku wachlarza górnych jedynek i dwójek, klarownie zaczął wyjaśniać nam tajniki życia ludu Himba. Bez tej opowieści to tylko prawie gołe czarne ludzie (kobiety chodzą z biustem swobodnym), smarujące się ochrą, mieszkający w lepiankach i lepiący sobie fryzury gliną. Joao wyjaśnia nam ich zwyczaje detalicznie - poligamię, rodzaje fryzur (jaka przed, a jaka po pierwszym okresie), znaczenie bransolet na nogach itede. Fotografie dowolne. Aga prawie zaadoptowała jedno dziecko i została usmarowana na twarzy ochrą plemiennie. I jeszcze wizyta w chacie głównej, gdzie pani Himba prezentuje perfumowanie się black perfume w postaci dymu. I jeszcze cmentarz i pompa od Czerwonego Krzyża. Good.
No i, jak to u nas, na zakończenie wisienka - panie Himba poprosiły o podwózkę do miasta. No czemu nie. Wyścieliliśmy tył Hilarego pledami, panie załadowały się z Agą na tylne siedzenie i wio! Himba w terenowej toyocie. Pledy zadziałały, ale po 2 dniach odkryliśmy plamy ochry na suficie...
Słowniczek basic Himba:
MORO - good morning,
PEREVI - how are you?
NAUA - fine
OKUHEPA - thanks
OKUNENE OKUHEPA - thank you very much
KAREPO NAUA - stay well

Powrót. Cofamy się trochę w stronę Opuwo (bardzo widokowy kawałek z baobabami od czasu do czasu), a potem skręcamy w drogę D3701 do Swartbooisdrif. Jest kręta, ale bardzo wygodna (o ile grawel może być wygodny). Na końcu znajdujemy znak 'w lewo albo w prawo'. W lewo 'clinic', w prawo 'lodge'. Szacujemy, że droga na Ruacana (biegnąca granicą D3700) to ta w prawo. Jedziemy. Ale po paruset metrach zaczyna mi się wydawać, że to jakiś wjazd do czyjegoś ogrodu i to dla 4x4. Wracamy. Chyba jednak się zgubiliśmy. No to czubek języka za przewodnika...
Jakiś miły dzieciak tłumaczy, że to tam na prawo jednak, że skrót, a jak nie to przez Opuwo z powrotem. Nie wierzymy. Na przeciwko jest jakiś samochód z kościelnymi tekstami, to się tam ładuję. Miły pan o aparycji, opaleniźnie i akcencie irlandczyka tłumaczy (z pomocą reszty osób, a zwłaszcza wyglądającej na obeznaną w okolicy kobiety), że to tam w prawo, że nie trzeba tam 4x4, że wystarczy jechać 20km/h i, że właściwie to tylko (TYLKO!) 48km. A najgorsze to jest tylko na początku. No to jedziemy...
D3700 okazuje się (po pokonaniu pierwszych kilometrów) być droga zarąbistą! Kręta, wąska, momentami piaszczysta, może nieprzejezdną w porze deszczowej, ale niewątpliwie bardzo widokową. Czasem jedzie się jak przez sad, a potem wzdłuż rzeki, trochę pagórkami. Powoli, ale atrakcyjnie. Jest tam parę kempingów, których nie ma w przewodnikach, a które moglibyśmy śmiało polecić, ze względu na lokalizację. Jest też chyba obóz raftingowy. W końcu dużo miejsc na fajny piknik (czytaj: przerwę w drodze), których niestety nie wykorzystaliśmy. Zresztą w tym momencie już nie wiem, czy tak bardzo nam się podobało czy tak bardzo się cieszyliśmy, że udało się nam przejechać.
Na zakończenie znienacka zza górki i zza zakrętu otwiera się nam perspektywa na elektrownię oraz wielką tamę po stronie Angoli. Zaś Aga, wyszedłszy z pozycji żaby (wielokończynowe usztywniające rozpięcie się na siedzeniu tudzież wokół siedzenia), oświadcza, że jeżdżę jak wariat. Ja?!
Ruancana. Szukamy wodospadu (po to tu się przedzieraliśmy) - i znajdujemy go... poza Namibią, bo trzeba wyjechać z Namibii bez wjeżdżania do Angoli (obszar eksterytorialny), żeby go zobaczyć. Otóż wodospadu nie ma. Okazuje się, że wodę konsumuje tama po stronie Angoli, a jej resztę elektrownia. Coś się tu leje tylko, gdy wody jest za dużo, czyli bardzo rzadko. Możemy więc popodziwiać jedynie malowniczą ścianę skalną w komplecie z ruinami dawnej stacji przepompowni i powyobrażać sobie 'coby było gdyby'... Jedziemy dalej. Ładny widok na stronę Angoli - morze lasu po horyzont, a koło nas parę skał. I to 'jedziemy' trwa dość długo.
Do tej pory nie mogliśmy rozgryźć, dlaczego na mapie jest tu takie nagromadzenie miast i dróg. Teraz wiemy - przez wodę. Rosną tu palmy, czasem widzimy jeziorka, a wzdłuż drogi biegnie kanał wodny. Wylądowaliśmy na płaskowyżu najwyraźniej urodzajnym, a nie przesuszonym. Czyli jest inaczej niż do tej pory. Inaczej również dlatego, że... ludzie i cywilizacja (choć raczej syfilizacja, niemniej na drugi dzień już się do tego przyzwyczailiśmy).
Jedziemy drogą o szerokich poboczach, na których rozrzucone są bary, minimarkety, warsztaty i wszelkie inne budy. Mnóstwo ludzi. Mnóstwo samochodów. Mnóstwo błąkających się osłów (dzikich?!).
Naszym celem jest dojechanie do Outapi, gdzie ma być 'rezerwat baobabów'. Okazuje się jednak, że zgubiło nas tłumaczenie i oczekiwania, bo 'Baobab reserve' nie jest spodziewanym uroczym lasem baobabów, lecz pojedynczym olbrzymim drzewem wydrążonym w środku (bunkier, poczta itp), otoczonym murem z drutem kolczastym (niby kamping). Zgodnie uciekamy. Nie wiemy dokąd, bo w przewodniku nie możemy znaleźć, żadnego innego kempingu po drodze. Od granicy z Angolą jest już droga asfaltowa i Aga twierdzi, że może jechać i jechać, mimo nocy i oszałamiającego ruchu (do tej pory widywaliśmy samochód na parę godzin). No to jedziemy.
Nocleg znajdujemy w końcu w Nakambale Museum and Rest Camp pod Ondangwa ponad 100km dalej. Brama zamknięta, robimy włam dla sprawdzenia, czy jest lepiej, niż w wśród bud, jakie mijaliśmy i w jakie omyłkowo chcieliśmy się władować. Stróż śpi. Jest trawnik i jakiś płot (rano okazuje się być skansenem). Na szczęście w głębi znajduję grupę mówiących po angielsku osób (nie brytole tylko jakaś grupa religijna z RPA, co to jeździ regularnie do tych kościołów w okolicy). Ufff...
Gdybyśmy mogli paść na pysk od razu, tobyśmy padli. Niestety należało się wdrapać po drabince do namiotu najpierw.
460km (4492km)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018