Rano śniadanie upolowała Monika- chleb, ser, pomidory z rynku, co bardzo zadziwiło gospodynię, bo jakże to o tak wczesnej porze można coś kupić. Wczesnej znaczy 8:30.
Wyruszyliśmy. Ominęliśmy park zdrojowy za to zwiedziliśmy dworzec kolejki wąskotorowej, bez samej kolejki, która akurat była w trasie do Bakuriani. 2.5 godziny przez góry. Pragnę bardzo tą kolejką przez góry, ale niestety nie tym razem.
Jedziemy dalej, piękne okoliczności przyrody i... i samochód zaczyna robić tyr, tyr, tyr... potem tyr, TYR, tyr, TYR... potem TYR, TYR, TYR, TYR, TYR, a następnie staje na podjeździe pod górkę. Konsternacja. Nie zapala. Totalna konsternacja.
Po telefonie do wynajmującego albo i dwóch udaje się ustalić, że przywiozą nam nowego Pajero. Za 3 godziny. Czyli mamy 3 godziny błąkania się po wiosze, jak się potem dowiadujemy wiosze Choldoba (chyba), gdzie zrobiliśmy karierę mniej więcej taką jak Eskimos w Kenii. Wydarzenie sezonu. Panowie siedzący pod sklepem (bez piwa!) rzucili się do dziewczyn z bukietem piwonii (z czasem również poprosili o numer telefonu, ale ponieważ nie dostali to i o rękę już nie próbowali prosić). Ciekawe wydarzenie socjologiczne zapewniające przeżycia jakichś się w ogóle nie spodziewaliśmy, bo na pewno nie wpadlibyśmy na spontaniczne zwiedzanie gruzińskiej wsi.
O 15tej, po zwiedzeniu ulicy centralnej, cmentarza, dworca, geesu, mostu zwykłego, zapory wodnej, kładki pieszej wiszącej, parku wiejskiego (ogrodzone dwie sosny ze stolikami do gry w karty), pożarciu lawasza z puszką sardynek pod sklepem i po wyczerpaniu kolejnych pomysłów oraz spaleniu się na raczka, udaje nam się pozyskać nowego Pajero od drobnego, ruchliwego i zaradnego mechanika (?) Archiego (Archibald?) i jego małomównego ochroniarza, w zamian oddając im truchło nieruchome. Muszę tu pochwalić serwis mimo sytuacji przykrej, gdyż auto oddali sprawnie i nawet pieniędze za paliwo pozostawione w baku samowolnie zwrócili.
Ruszamy w drogę po raz kolejny. Modyfikujemy plany, bo już nie ma szans na zwiedzania Gori, Upsichle i Mcchety i gnamy by zdążyć do David Garedżi. David Garedżi nie było w planach w żadnej wersji. Napaliliśmy się na odwiedzenie go słuchając różnych pełnych zachwytu opowieści w różnym czasie i miejscu. Jest daleko. Niemniej jedziemy z uporem, wbrew warunkom drogowym starając się spowolnić czas, żeby jeszcze zdążyć przed zachodem słońca zobaczyć klasztor wykuty w skale i położony w niemożebnym krajobrazie niby górzystym, ale bardziej stepowym. Jadąc z wytrzeszczem oczu w jednej ręce trzymamy szczęki, w drugiej aparaty, starając przypomnieć sobie jak to ze stapami Akermanu szło. W międzyczasie przeliczamy czas i wychodzi nam, że czeka nas jechanie po nocy. Nieważne. Przemy. Jednocześnie marząc o tym, żeby udało się zatrzymać w ostatnim bastionie ludzkości w tą stronę czyli Udabo (50km dojazdu gorszej jakości od Sagarejo)
Dojeżdżamy. Szczęki nam opadają. Polacy spotkani w Borjomi mówili o Polakach dobrze karmiących na pustkowiu, a tutaj... a tutaj (w nie takiej znów pustej wiosze Udoba, bo jest 400 mieszkańców -dzieci i starców, którzy utrzymują się z krów i eksportu siana) stoją dwa odmalowane na biało domy z kolorowymi okiennicami i (jak się później okazuje również rząd bungalowów). Dowiadujemy się, że tu będzie na nas czekał pokój w bungalowie i kolacja. Hostel Udabno / knajpa Oasis. Ponoć mają stronę na fejsie.
Jedziemy spędzić zachód słońca w David Goredża. Okazuje się, że to nie tylko klasztor w skale (Lawra), ale również skalne miasto (czyli szereg jaskiń) po stronie Azerbejdżanu (Udabno). Spędzamy tam dwie godziny błąkając się po okolicy i ciesząc się zachodem słońca i okolicznościami przyrody. I oczywiście nielegalnym przekroczeniem granicy.
Wracamy po ciemku grubo po zachodzie słońca. W Udabnie ciemno, Oasis zamknięte... Pukamy. A tam czeka na nas kolacja! Pyyszna wielka kolacja. Domowe gruzińskie jedzenie. Polecamy. Wieczór kończy się winem i czaczą estragonową pod gwiazdami przy pełni księżyca i niebywałymi opowieściami Maćka, który pilnuje tu interesu (np.: o szpalerze drzew zafundowanym przez Luksemburg za tysiące euro, który miałby na tym pustkowiu miły cień dawać, a który niewdzięcznie obumarł).
Gaumardżios (czyli na zdrowie).
270km