Niby wstajemy wcześnie, bo już przed 8mą, ale zebrać udaje się dopiero ok. 11, bo otrzeźwieć po degustacjach wieczornych, bo śniadanie, baraszkowanie z psami, zachwyt bezkresem kwitnącego stepu zadeptywanego i pożeranego przez krowy itp itd. Niedobrze. Dzisiaj niby krótki przejazd, ale atrakcji dużo, więc trzeba się sprawnie przemieszczać, co dzisiaj nam wyjątkowo niesprawnie idzie, bo nasz GPS chyba jest szalony. Na przykład poprowadził nas rozgrzebaną drogą szutrową zamiast równoległą do niej drogą asfaltową, no ale było już za późno. Dodając do tego błędne wklepanie nazwy Kareli zamiast Kwareli (tutejsze nazwy miejsc mają kilka równoległych pisowni, nie licząc tych dżdżowniczkami) oraz szalony kształt serpentyny sprowadzającej z Sighnaghi do Tsonori - idzie nam doprawdy niesprawnie.
Atrakcje:
Klasztor Bodbe pod Sighnaghi udowodnił nam, że nawet w XX w. można wybudować wczesnochrześcijańską świątynię (co prawda nieskończoną) z pomocą żelbetu i komputerowo szlifowanej kamieniarki. Nasze architektoniczne dusze się dziwią, ale nie wpadają w stupor, chociaż odmawiają kilometrowego zejścia do przenajświętszego źródła św. Nino, ewangelistki Gruzji (ponoć niektórzy nawet w nim się kąpią, niemniej nie wyspecyfikowano nam na co detalicznie jest ten specyfik, więc po co ryzykować).
Samo Sighnaghi - hmm... najładniejsze jest z punktu widokowego spoza miasta (droga do Bodbe), ale de facto w mieście nie ma co zwiedzać, a jedynie przejść się wokoło po odpicowanych uliczkach. Toskański charakter miasta na wzgórzu podkreśla dodatkowo lejący się z nieba żar. Ogólny nastrój miły, ale z zabytków mają głównie 4.5 km muru otaczającego teraz nieużytki. Takowyż spacer sobie darowaliśmy, ograniczając się do odwiedzenia kościoła św. Stefana (?) przy jednej z baszt. Jednak dobrze, że tu nie spaliśmy, jak było w pierwotnym planie.
W Kwareli (dzięki pomocy miłych dziewcząt z kosmicznego architektonicznie urzędu miasta) odwiedziliśmy winiarnię Khareba. Winiarni, które można tutaj odwiedzić jest mnóstwo (wystarczy podążać za znakami Wine route), ale akurat ta ma dość specyficzną lokalizację. Otóż utrzymuje dojrzewające wina w 15 tunelach wyrytych w skałach jeszcze przez sowietów (w celach militarnych), ważąc je nie tylko po 'europejsku' w beczkach, ale również po 'gruzińsku' w glinianych stągwiach zakopanych w ziemi. Ponoć czuć różnicę, acz chyba jestem zbyt wielkim prostakiem na takie niuanse enologiczne, bo większych różnych przy degustacji w ramach zwiedzania nie wykryłem. Używają tu zupełnie 'nieeuropejskich' szczepów o zakręconych nazwach, acz udało mi się zapamiętać, że mnie smakuje wino Mtswani. W Kwaleri są też jeziorka, o których Szura z Tbilisi mówiła wręcz z euforią, a dostępu do niego strzegą strażnicy wyposażeni w szlaban, acz ostatecznie Kvareli Lake nas rozczarowało, gdyż podświadomie spodziewaliśmy się chyba konkurencji dla Morskiego Oka. To żadna konkurencja była, tylko kolejna strata czasu dzisiaj.
Klasztor w Nekresi na pewno jest piękny, ale gdy do niego podjeżdżamy to zaczyna solidnie pokapywać i odpuszczamy 1.5km wspinaczkę w gęstniejącym zmierzchu i deszczu. Na szczęście zamek Gremi stał przy samej drodze, więc się już na niego wyspinaliśmy. Była otwarta tylko cerkiew Archaniołów, a muzeum nie (nie wiem czy dlatego, że to jeszcze nie sezon, czy może dlatego, że było po 18). Warto. Robi wrażenie i architekturą, i położeniem, i widokami z tarasów na okolicę, a w szczególności na góry ze śnieżnymi czapami jeszcze. W naszym przypadku widok dodatkowo burzowymi chmurami udramatyzowany.
GPS mówi, że stąd już 20 minut dojazdu do Telewi, a konkretnie do kwatery, której adres mu pieczołowicie wklepałem, poleconej jeszcze przez Szurę w Tbilisi. Tu ponieśliśmy klęskę na całej linii. Głównie dlatego, że w mieście są chyba ulice o tych samych nazwach (GPS pokazywał ulicę 26 maja w 4 lokalizacjach), numerów na budynkach często nie ma, a hostele nie mają wielkich billboardów ogłoszeniowych krzyczących z daleka 'to tutaj! to tutaj!". Chyba ze dwie godziny błąkaliśmy się po mieście usiłując znaleźć coś do spania co nie jest drogim hotelem zanim nastanie burza z wichrem i piorunami (to mój absolutny i niechlubny rekord pośród wszystkich moich podróży!).
W końcu słyszę na ulicy język polski i zagaduję władających nim przechodniów o pomoc. Wskazówki na fajny hostel dostaję i już tam prawie docieramy, już po ciemku, już widzimy jego szyld 20m przed nami, kiedy... słyszymy za nami syrenę policyjną i dostrzegamy błyskające koguty. Okazało się, że wjechaliśmy w ulicę jednokierunkową pod prąd... Ou shit. Kończy się mandatem i uprzejmym odeskortowaniem nas przez policjantów pod hotel na końcu tejże ulicy, ale już z prądem a nie pod prąd. Straszno i smieszno, bo mandat przed wylotem jeszcze trzeba będzie zapłacić w banku, żeby nie dać szansy na sprawdzenie teorii Roberta o niewypuszczeniu go do ojczyzny. Lepiej nie ryzykować. Anka stwierdziła, że mandaty w Gruzji się opłacają, bo przynajmniej punktów Ci nie mogą wlepić. Tia...
Spod hotelu szybko się ewakuujemy pod wcześniej upatrzony hostel. Są miejsca, cena przystępna, ze schodów jakiś Polak krzyczy, że warunki super, a na półce dostrzegamy dyplom Booking.com, że 9.1 punkta oceny wizytujących (Marinella Guest House, ul Chavchavadze 131). Dla mnie tu bez duszy, bo za czysto i za sowiecko (personalnie uważam, że właściciel to były UBek i na pewno bije żonę), ale łóżko z czystą pościelą, ciepły prysznic i śniadanie są, acz obiecany Internet szwankuje. Spać szybko tym razem bez ekscesów.
250km