Budze sie, patrze za okno. Szarosc, a w niej tkwia brazowe Andy, a na nich napis ´Viva el Peru grandioso´. Pod oknem walace sie dachy z odpadajacymi dachowkami, a miedzy dachami jakis nowy model vana 4x4 (ja tam nie wiem jaki, brazowawy byl). Znaczy wszystko na miejscu.
Pisac okazal sie byc Pisaq-iem. Podroz postanowilismy odbyc lokalnym busem - taki koloryt dla dodania pikanterii. Udalo sie taksowkarzowi wyjasnic, ze na ´terminal de pasajeros´, udlao sie wytlumaczyc w kasie, ze do Pisaq, udalo sie wsiasc. Autobus mimo, ze lokalny okazuje sie calkem calkem (znaczy Artur zatwierdzil). W kazdym razie 4 nieba lepszy niz w Nepalu. Mnie przysiad szeroka i niekoniecznie sterylna peruwianka z torba. W ramach bycia mila oswiadcza ´ze ona tez z Pisac´ i natychmiast zasypia.
Trasa bardzo widokowa, choc gory wokol takie same. Brazowe i piekne. Zieleni niewiele, w koncu zima. Po godzinie serpentynami zjezdzamy do celu - miasto lezy w samym centrum swietej doliny (ktora konczy sie w Machu Picchu). W zasadzie nic tu nie ma. Poza targiem, ktory rozlal sie na glownym placu i we wszystkich okolicznych uliczkach. Z gory wyglada to wiec jak male miasteczko podzielone na kwartaly mieszkalne, z ulicami wypelnionymi bialymi namiotami. Trzeba zachowywac sie z dostojenstwem wiec najpierw kawa, a potem ´no zobaczmy co tam maja´. Najpierw tak niewinnie - nienawidze zakupow i myslalem, ze chlopaki tez, a tu... lukasz wpada w szal zakupow, do ktorego sie przyznaje oficjalnie.
(o wlasnie za oknem kafei przesedl jakis pochjod przebirancow z maskami na twarach, gwizdzacy w gwizdki i walacy w bebny... koloryt, jak pisalem)
No wiec Lukasz w tym szale. Artur kupil kamienne szachy (2 kg jak nic). No to ja tez tam jakies cos musialem. Po ponad godzinie okazalo sie ze z tymi torbami nie ma co sie drapac do twierdzy na gorujacy nad miastem szczyt. Przekonuje chlopakow, ze zostawiamy bety w kanjpie, a potem wrocimy tam na obiad. Kelner mily, ale profilaktycznie oswiadczam, ze go zastrzele, jesli cos zginie.
Wspinamy sie na szczyt w totalnym sloncu. Po drodze okazuje sie ze musimy kupic bilety, ale nie mozemy bo ´emergencia´ - pan siedzi i tylko dziurawi bilety ii ich nie sprzedaje. Mamy obiecac, ze wrocimy ta sama droga to nam sprzeda. Nic z tgo nie rozumiejac ruszamy. No to dogania nas krzyczacy inny pan. Okazuje sie ze koniec emergencii i kupujemy bilety ´carta turistica´w zawrotnej cenie 70 sol (nie ma innych - tylko na pakiet 16 zabytkow, jak sie potem okazuje zobaczymy tylko 5 z nich).
W skwarze idziemy powoli po schodach i tarasach zbudowanych jeszcze przez Inkow. To wysoko bo jakies 3800mnpm, wiec caly czas zastanawiam sie czy zje mnie ´soroche´ czyli choroba wysokosciowa. Nie zjadla. Wlazlem robiac po drodze kupe zdjec. Dolina przepiekna. Orzeszkowa nie jestem nie bede tych stokow z polami, rozlewisk z zakolami, stromizn ze... stromiznami opisywal. Ladnie jest i tyle a nad nami niebieskie niebo i chmurki jak baranki. Twierdza to troche pozostalosci z murow tu i tam. Gdzies sterczy ´kamien slonca´. Schodzimy w dol, wszyscy kontenci bardzo i spaleni sloncem troszeczke.
Na obiad wrocilismy (pyszny i w milym otoczeniu - na podworzu w kwiatach i z klatka kolorowych skrzeczacych papug). Nic z zostawionych rzeczy nie zginelo, kelner nie zginal i dostal napiwek (propina). Wracamy lokalnym autobusem znow. Tym razem siedze obok chlopca rozwiazujacego zadania z krajowej olimpiady matematycznej - co za kraj.
Wstepujemy do hotelu, coby porzucic lupy i troche sie odswiezyc. Pelne zaskoczenie - pokoj posprzatany. Lozka poscielone, pozciel zmieniona(!) no i wszystkie nasze rzeczy poukladane czyli nic nie mozna znalezc, a na peno nie mojej rodosnej pomaranczowej kosmetyczki, ktora podrozuje ze mna wszedzie, a ja w niej w zaufaniu trzymam moje medykamenta. Chwiula grozy, ale Artur blyskotliwie odkrywa szuflade w stoliku przy lozku. Uff... Teraz z kolei okazuje sie, ze hotel bez wody. Za godzine jest woda, ale na pewno nie ciepla.
Wychodzimy jeszcze na miasto. Sciemnia sie tu blyskawicznie. Chyba ok. 19 zaczely panowac ciemnosci. Zdazylismy podlakac sie po okolicach rynku, tam gdzie nas jeszcze nie bylo. Dzieki temu zmienilismy zupelnie zdanie o Cusco. Ponad Placem odkrylismy czysta i zyjaca noca dzielnice turystyczna. Restauracje, czyste uliczki, mnoswtwo hoteli. Jeszcze jeden plac, a na nim graja jacys mlodziency w dredach. Przednio. Do tej pory docieralismy do Placu z przeciwnej strony czyli przez smierdzacy niemozebnie targ jedzeniowy wsrod zrujnowanych (no moze po prostu nie odnawianych) domostw. A tu...
Na zakonczenie lokujemy sie na balkonie knajpki z widokiem na caly oswietlony plac. Pieknie tu i milo. Zamawiam pierwsze w swoim zyciu ceviche. Podaja je ozdobione zmazonymi patatami (chyba). Jest tylko ze sledzia, ale cholernie ostre i pyszne. Lukasz zamawia grane wino i na jego widok oswiadcza, ze jak wypije to nie da rady stad wyjsc. Artur dostaje ´gin sour´czyli drinka z limona i pisco. No a od firmy wszyscy dostajemy jeszcze malutkie drineczki w malutkich kieliszeczkach. Lukasz wyglada na zadziwionego i zmieszanego to tlumaczymy mu, ze ´tak to robia ludzie´. Przychodzi zespol 4 Indian w czerwonych ponczach. Zaczynaja grac na instrumentach z ktorych tylko beben i gitare rozpoznaje. Tradycyjna muzyka keczua, na tyle ciekawa, ze Artur kupuje plyte z podpisami wszystkich muzykow. W zamian uczymy Pana Muzyka mowic ´dziekuje´, choc mowi to juz w co najmniej 6 innych jezykach.
Noramalnie cywilizacja i to jeszcze nas rozpieszcza.