Budziki zadzwoniły o 6tej i tym razem ja się zwlokłem zobaczyć co 'w morzu piszczy'. Niestety było już po wschodzie słońca, więc ten cud mnie ominął. Za to z morza wracali rybacy z połowu w swoich malutkich baliach czyli takich bardzo śmiesznych łódeczkach, okrągłych i plecionych tradycyjnie z trzciny, a obecnie jak się łatwo domyślić z plastiku. No więc z tym łódeczkami i połowem gramolili się akurat pod nasz dom i pod tem naszem domem zaczęli połów wyłuskiwać i czyścić sieci.
Widząc słońce postanowiłem się jeszcze wykąpać w morzu póki świat śpi, zanim wszyscy wstaną i włóczyć się po okolicy. Więc poleciałem jak święty turecki w otmęty, niewiele się przejmując rybakami. No przynajmniej sobie spodenek nie zmoczyłem, bo jak je potem zapakować :-P
Na śniadanie lokalna buła. Pani robi ją na stoisku mobilnym, z reguły 'ze wszystkiego' (pasztet, sosy jakieś majonezowe, wędlinki, słonina w kostkach, pulpeciki, jajko smażone na miejscu, ogórek, kolendra itp), chyba, że ma takiego marudnego klienta jak ja, który pokazuje palcami czego by pragł, a ona przewracając oczami mi to w bułę wpycha i zalewa sosem sojowym. 15 000 czyli jakieś 2pln. Do tego kawa tradycyjna za 10 000, która wyjątkowo się nie chce przeciskać przez swój tygielek, więc ostatecznie mamy gęste espreso pół na pół z mlekiem skondensowanym. I jeszcze 15 min drzemka w hamaku zanim przyjeżdża autobus. Żegnaj morze.
HCM to niewątpliwie wietnamska metropolia. Momentami czysto i momentami nowoczesne wieżowce. Wielkie ulice, piękne parki. Niemniej ruch na skuterach i budy przy ulicach takie same jak wszędzie. Autobus zatrzymuje się niedaleko bazaru Ben Thien, przy ulicy, gdzie jest sprawdzony przez Michała i Wikę tani hotel. Okazuje się, że hotel został wyremontowany i już wcale nie jest tani. Ulica jest jednak zagłębiem hotelowym i za rogiem znajdujemy inny. Dookoła mnóstwo biur turystycznych oferujących wycieczki nie tylko po Sajgonie i okolicy ale również np: Europa w 16 dni. Orientujemy się w opcjach deltoMekongowych (1 dzień to ok. 300 000, 2- ok. 500 000).
Resztę dnia spędzamy zwiedzając miasto. 'Zabytków' wcale nie jest dużo - katedra Notre Damme (o aparycji kościoła farnego w małym mieście w Polsce), poczta Ho Chi Minha (tu Wika opowiada nam historie o Polaku, który tak się zasłużył dla Wietnamu północnego tzn. umiał naprawiać broń, że został adoptowany przez Hocziego), Pagoda Jadeitowego Władcy. Niestety hit jedzeniowy Sajgonu, czyli Lunch Lady, zwana przeze mnie Fancy Lady, już nie karmi, więc kolacja w Sushi World, która okazuje się zupełną pomyłka gastronomiczną.
Jeszcze zakupy w Parksonie. WOW, to dopiero centrum handlowe! Wbrew pozorom najwyrazniej istnieją ludzie, którzy tu robią zakupy, co po raz kolejny podkreśla kontrasty Wietnamu. Szał kawowy i herbaciany, a Marysia wynajduje jeszcze perełki spożywcze typowe dla Wietnamu. O połowie z nich nie słyszałem, ale posłusznie nabywam.
Na zakończenie sprawdzamy możliwości połączeniowe do delty Mekongu. Busy jadą niestety nie spod Ben Thien, ale z dworców Minh Thay i M-cośtam (przecież to nie idzie pamiętać tych nazw). Obsługa pętli autobusowej pod bazarem daje nam mapę połączeń i radzi jechać do Minh Tay 2-ką. Jak się potam okazuje dużo lepiej jechać zupełnie innym autobusem - chyba nr 36, bo jedzie ekspresowo obwodnicami, a nie kluczy po uliczkach centrum.
Zapada decyzja, do Cam Tho jedziemy nie z wycieczką tylko na własną rękę, a jak to się okaże.