powiedziała na zakończenie Aga, ale chyba się z nią nie zgodzę. Nie zmienia to faktu, że złaziliśmy całe centrum dzielnie na nogach, nawet z tuk-tuka nie skorzystawszy (mimo, że paliwo kupuje tuk-tukom państwo i są z tego powodu niemożebnie tanie, nawet 5 bahtów, ale o tym biały turysta nie wie, więc buli).
Zaczęło się oczywiście od afery śniadaniowej. Pomijając fakt, że uparłem się przejść przez zamknięte szklane drzwi i prawie złamałem sobie nos, jako jedyni jedzący śniadanie na tarasie 6tego piętra, wykazaliśmy takie rozgarnięcie, że miły chłopiec (pół-taj, pół-filipińczyk, który wychował się w libii, więc nie mówi po tajsku, przez co ma problemy z płaceniem za taksówki), więc tenże miły chłopiec od razu stwierdził, że "you are very funny, guys"... Zdecydowaliśmy się wziąć to za komplement. Tajska śniadaniowa zupa ryżowa, zareklamowana jako owsianka, okazała się być rosołem z ryżem i pulpeciątkami i ziołami (w tym trawa cytrynowa), który to ponoć jest naturalnym śniadaniem tajów. No nie wiem... Niemniej na pewno spełnił swoją fukncję, tzn. obudził nas swoim 'efektem WOW'. Tzn. bardziej mnie, bo Aga skupiła się na omlecie. Do pozostałych wypadków (np. sposobu zamawiania) się nie przyznam, bo jedynie potwierdzają opinie Agi,tzn. "dwa przypadki medyczne w trudnych warunkach"...Poza tym Aga zaczęła mówić do mnie w językach, tzn. nasze rozmowy przypominają zabawę w głuchy telefon w stylu: "Jesteś głodny?"; "Tak, tak, pranie już powieszone."
Za sprawą naszego porannego pół-taja-pół-filipińczyka opanowaliśmy głównie jedno słowo: korp-kum-kap (lub -ka w wydaniu żeńskim), co w wolnym tłumaczeniu może brzmieć 'dzin-ku-ja'. Na szczęście nasi potencjalni rozmówcy wykazują dużą wyrozumiałość i każde nasze podziękowanie, a przynajmniej próba, zawsze przywołuje sympatyczny uśmiech na ich twarze. Warto!
Zwiedzanie... Na początku apel: Drodzy turyści, tajowie są niezmiernie mili i sympatyczni, i rozmowni, i uśmiechnięci, i pomocni (serio! jeden pan sprzątający jakieś biuro czy też zakrystię przyuliczną podarował nam dziś wielki parasol, tak spontanicznie), ale nie dajcie się tym tajom robić w ch..a. A to wniosek z faktu, że kapitalistyczna pani chciała dziś od nas wyciągnąć 1200 bahtów za rejs (1pln = 10 bht), kiedy to wsiadając kawałek dalej na łódź regularną zapłaciliśmy 15bht za łeba. Przepłynęliśmy się tą interesującą łajbą przez całą długość miasta - od kei nr 1 przy Taksim, aż po keję nr 13 przy... no przy jakimś parku, przy którym wysiedliśmy i zaczęliśmy nasze błąkanie się. Park dla niepijących i niepalących dzieci, jak głosiły znaki, znajdował się w dzielnicy Banglamphu (albo jakoś tak). Jak się potem okazało jest to mekka turystów, taka uliczka z hotelami i barami (Khoa San), którą uprzejmie i sprawnie opuściliśmy.
W ramach błąkania się były najważniejsze 'must-see' czyli Wielki Pałac ze Świątynią Szmaragdowego Buddy oraz Świątynia Leżącego Buddy. Do najcięższego Złotego Buddy (5 ton) już nie dotarliśmy, bo się zasiedzieliśmy w Chinatown (gastronomicznie się zasiedzieliśmy, mniam). Byliśmy jeszcze ciekawi, jak wygląda ulica Patpong, czyli "czerwone latarnie" nocą w niedzielę, ale się nie dowiedzieliśmy, bo tak lało, że się poddaliśmy. Pakowanie i łóżko przed porannym lotem do Mandalay. I nieprzespana noc, bo po co.
Więc co widzieliśmy. Przede wszystkim jestem przeszczęśliwy, że wszelkie prognozy pogody, które widziałem w ciągu ostatnich dni, nie sprawdziły się. Nie lało (znaczy w dzień nie lało). Ale również nie było słońca. Na szczęście nie było słońca. Bo skoro bez słońca było tak jak było, to przy słońcu... no przy słońcu zapewne zrozumiałbym, dlaczego w głównych zabytkach do biletu dodają wodę (której, jako przypadki kliniczne nie mogliśmy znaleźć) albo sprzedają 'zimne ręczniki'.
Dwa główne zabytki:
1. Świątynia Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaew) wraz z kompleksem pałacowym, do którego nie chciano nas wpuścić, ze względu na moje spodnie 3/4 i gołe ramiona Agi, ale ostatecznie Adze dałem swoją koszulę, a rybaczki obsunąłem w dół ile się dało i jakoś poszło. Szczerze, to po przebrnięciu części pierwszej czyli kompleksu świątynnego straciliśmy jakąkolwiek percepcję i kompleks pałacowy po prostu minęliśmy beznamiętnie, nie zważając na muzea, które ominęliśmy. Ogrom detali bombardujących zewsząd i nieoodawalnych na zdjęciach w żaden sposób, pierwej zachwycił, a następnie totalnie znieczulił, bo ileż można się zachwycać non-stop. Każdy orgazm ma swoje granice. Zapewne wiele straciliśmy, bo w słońcu te wszystkie złote blaszki na stupach muszą błyszczeć niemożebnie, ale i tak efekt piorunujący, a przynajmniej się nie upiekliśmy. Bilet jest 7-dniowy i jest to zupełnie uzasadnione. Warto przyjść tu parę razy i się przyglądać, przyglądać, przyglądać, bo za jednym zamachem, no za dużo tego i już.
2. Świątynia Leżącego Buddy (Wat Po) wysokiego na 15 metrów i długiego na 46 metry, który najpierw tam sobie leżał, a potem go obudowali świątynią, dość niefortunnie zresztą, bo w efekcie nie idzie ogromu tego posągu popodziwiać. Ciągle jakieś filary, że o możliwości zobaczenia całości w całości nie wspomnę. Do tego tłumy, tłumy, tłumy przeciskające się wąskim przejściem i wchodzące sobie nawzajem w kadr. Obłęd. Budda ma na stopach wyryte i wypełnione masą perłową 108 znaków (o jakiejś mądrej nazwie), a za nim stoi 108 mis na wrzucanie specjalnie do tego celu zakupywanych monet, jak przypuszczam - na szczęście, bo przecież każde wrzucanie monet w świątyniach jest na szczęście. Mnie zaś zachwyciła buddy czupryna. W koczki.
I jeszcze Chinatown czyli przeciskanie się przez jeden wielki targ, bo intuicyjnie właśnie na bocznej uliczce targowej wylądowaliśmy. Znany nam już zachwyt nad wszystkim nieznanym, innym, pachnącym lub wręcz przeciwnie, kolorowym, suszonym lub kiszonym itede itepe. Oczywiście wszystko przetykane straganami z jedzeniem. Więc nauczeni doświadczeniami Wietnamu na te stragany się rzuciliśmy i a to kulki zielone, a to czarne, a to pierożki, a to smażone takie coś w naleśniczek, a to smażone w paćkę zielono-niebieską z sosem albo bez, a to sok z granatów, a to smothie z mango, a to to a to tamto. W efekcie, gdy w strugach deszczu znaleźliśmy się u progu jadłodajni pełnej lokalnych jedzących bez zawahania wdarliśmy się tam, ale jedzenia to już Aga odmówiła ze względu na poczucie pełności wewnętrznej. Mnie pełność wewnętrzna nie dotyczy, więc zamówiłem 'o too ooo' i dostałem wielki talerz różowej zupy z nudlami i zestawem dodatków, tak jak to to się tu jo do. Yammy :-) Czyli obiad urodzinowy u chińczyka :-D wymlaskany i wyzachwycany i obfotografowany (bo te panie za tobą, to jedzą bardziej elegancko, pałeczkami nakładają kluski na łyżkę i dopiero wtedy siorpią...), a na zakończenie... wdarłem się na stanowisko kucharskie i próbowałem sprawdzić jak to jest tak gotować takim sitkiem na długiej rączce. Skwitowano to pobłażliwym uśmiechem typu 'wot turist', ale korp-kum-ka (bo do pani) pomogło na wszystko. Heh... no szkoda, że więcej zjeść się nie dało...
A potem dłuuuugi spacer do hotelu, bo jak już mówiłem Bangkok jest mały. A! po drodze wpadliśmy jeszcze na promocję sproduktów żywnościowych. Cudne. Skrzyżowanie mszy z loterią. Wyglądało jak wypisywanie życzeń na dwukilowych workach z ryżem oraz degustację zupki Winiary z proszku. Śliczna dżaga w mini na scenie wielkiej zachwalała wielkie butle z olejem chyba i inne takie, a dookoła świeciły się pergole ze światełek choinkowych i gwizdali policjanci przeganiający natrętne samochody (bo przecież impreza musi odbywać się na środku ulicy). Bardzo żałowaliśmy, że nie zrozumieliśmy idei przedsięwzięcia. NIemniej dla pijanego szczęściem po różowej zupie mnie i tak było już wszystko jedno, nawet że zaczęło lać jak z cebra.
Good Bangkok.