Po w większości nieprzespanej nocy dotarliśmy do Mandalay. Jesteśmy w Birmie! :-)
Znaleźliśmy hotel (Mama Guest House przez płot z Peacock Lodge) nietani, ale sensowny.
I już pół Mandalay zwiedziliśmy, a przynajmniej wdrapaliśmy się na jakieś prześwięte wzgórze.
Jutro podróż po okolicznych miastach. Dobrze jest, tylko internet szwankuje.
-------------------------------------
Dla zainteresowanych przylotem do Mandalay - AirAsia serwuje darmowy shuttle bus, który dojeżdża w okolice dworca kolejowego (okolice skrzyżowania ulic 79tej i 30tej). Więc wysiadłszy z autobusu i odrzuciwszy ofertę natrętnych taksówkarzy... ładujemy się do taksówki za rogiem. Jak pisałem w naszym docelowym Peacock Lodge nie ma dla nas miejsca, co nas dziwi i naucza, że trzeba sobie rezerwować jednak miejsca wcześniej. Dziiiwneee... Nigdy tak nie robiliśmy. Na szczęście za płotem jest Ma Ma Guest House siostry właściciela Peacocka.
Nacieszywszy się luskusowym pokojem (ja pieprzę! 40$! wygląda na to, że w Birmie tanio nie będzie) ruszamy na miasto. Miasto ma układ kratownicy z ulicami numerowanymi, więc wystarczy podać 62ga i 26ta (nasz guest house). Na szczęście nie musimy uczyć się ichszych nazw ani w wymowie ani w piśmie, bo pismo w formie zestawu kółeczek z pętelkami działa na mnie hipnotycznie.
Mandalay Hill. Przecież to bliziutko... jakieś 3km, w tym 2km wzdłuż muru fortu Mandalay. A w nagrodę... prawie godzinne drapanie się na szczyt, który wydaje się być już za rogiem, już w następnej napotkanej kapliczce czy świątyni. Nie, szczyt jest na szczycie i trzeba tam uczciwie wleźć i to boso (choć niektórzy oszukują wjeżdżajać samochodem). Idzie się schodami zadaszonymi, a po drodze kramy czynne i zamknięte, chaty mieszkających tam ludzi (nazwanych przeze mnie plemionami górskimi) i kolejne kaplice i kolejne balkony z widokiem. Na szczycie taraz największy odsłania widok najszerszy i naokoło, jednak widok przedwieczorny i szary (no bo przecież pora deszczowa) i do tego skropiony deszczem. Aga obsługuje mnicha, który przyszedł tu ćwiczyć angielski z turystami, ja go niestety ni w ząb nie rozumiem, więc się oddalam.
Popodziwialiśmy i na dół. Ta przebieżka jednak wymagała kondycji, co czujemy w łydkach. Ze schodów zauważamy, że w pobliżu (oprócz zagłębia jedzeniowego i wesołego miasteczka) są jeszcze ciekawe świątynie. NO to do nich idziemy, mimo, że się ściemnia zdecydowanie.
Pierwsza (Kyauktawgyi Paya) ma 900kilogramowego Buddę z jednego kawałka białego marmuru. Kolejne dwie (Kuthodaw i Sandamuni) są niesamowite, gdyż stanowią 'największą księgę świata'. W sumie znajduje się w nich ponad 2000 stron jakiegoś tekstu i komentarzy do niego, przy czym każda strona to osobna płyta kamienna, dla której wybudowano osobną stupkę i te setki białych stupek stanowią regularną strukturę na olbrzymim terenie, rozłożone symetrycznie wokół centralnych dużych stup. Efekt WOW w pełni, musimy wrócić tu za dnia, jeśli kiedyś się uda.
18ta. Noc ciemna. W zupełności nie przeszkadza to nam (a wręcz przeciwnie) rzucić się na przysmaki uliczne ze święcących kramów (nawet jak pada prąd i gaśnie jedyna latarnia) - bułeczki na parze z cebulą i cynamonem, a może nawet kurczakiem jakimś; dziwne chrupkie naleśniki z czymś ostrym, podane w gazecie. Bez gazety się nie liczy. Olej kapie z łokcia, ale mniam :-) No to wracamy do hotelu.
I tu afera taksówkowa. Postanawiamy spod świątyń wrócić taksówką, bo już noc ciemna (w końcu 18ta), a zestawienie tutejszego ruchu ulicznego i braku latarni jakichkolwiek odbiera nam chęć do spacerów. No i my, że chcemy taksówkę, 5 osób do pomocy kieruje nas na... 'stację benzynową' czyli do gościa siedzącego przy drodze z 5 butelkami benzyny. Ale jak się okazuje, że my chcemy 'taxi taxi' a nie 'taxi', to znajduje się inny człowiek, który za 3000K podrzuca nas do hotelu swoim pickupem (taki bagażowy odpowiednik naszych busów, tylko ludzi wozi się na pace).
Padam na twarz natychmiast po prysznicu. Zasypiam w połowie moich ćwiczeń na kręgosłup.