Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Łodzią turystyczną powoli
Zwiń mapę
2013
10
paź

Łodzią turystyczną powoli

 
Birma
Birma, Nyang U
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1241 km
 
Aga nastawiła budzik na 5.30, ale budzi nas (tzn. mnie, bo Agnieszka nie wiedzieć dlaczego od paru dni zarzuciła zwyczaj spania w nocy), no więc budzi nas pukanie do drzwi o 5.15. Bajtej z kawą. Więc wstajemy. Kawa pomaga nam podważyć powieki na funkcjonującą szerokość, tzn. przynajmniej na tyle, żebyśmy nie wpadali na siebie, ani we framugi drzwi. Toaleta, koniec pakowania, ja nawet zdążyłem swoje poranne kręgosłupowe wygibasy. No to w drogę.
Oczywiście taksówka już czeka. W bramie żegna nas uśmiechnięty bajtel (jak on ten lungi wiąże?!). Kurcze, fajne to miejsce. Już za rogiem żałujemy, że wyjeżdżamy i, że przynajmniej nie zrobiliśmy sobie zdjęcia z naszą niezastąpioną Ma Mą (jak ona się w ogóle nazywała?!) No cóż, prawo podróży - nie przywiązywać się do miejsc.
A za bramą tajemniczy widok - sąsiadka karmi mnichów. Oni stoją w ciszy i pokorze w równiutkiej kolejce, a ona po kolei wydziela im z gara po chochli ryżu do ich garów. Przynajmniej na mnie robi to jakieś tajemnicze wrażenie pokory albo i 'żebrania z godnością'. No nie wiem. To odpowiada na pytanie, kto żywi mnichów, ale od razu budzi następne - czy to ustalone, którzy mnisi, gdzie? czy osoby karmiące się zmieniają? czy to dobrowolne? czy mnisi tylko z tego żyją? czy zbierają pożywienie też dla starszyzny? czy w klasztorze już nic nie dostaną (skoro widzieliśmy karmienie mnichów tam)?! Czyli świat pełen zagadek.
Po drodze rozpoznajemy już miejsca i kierunki - o tu wsiadaliśmy za pierwszym razem do taksówki, o tamtędy na przystań do Mingun, o tutaj ten most przez tory, o... Na przystani jesteśmy, jako jedni z pierwszych. Naszą taksówkę otacza szybko chmara ludziów, ale widząc nas jakoś odstępują. Jak się łatwo domyślić, chcieli zarobić jakiś grosz na przeniesieniu bagażu, no a my za młodzi i mamy małe małe plecaki i je bezczelnie sami nosimy.
Łódź stoi i usiłujemy się do niej zapakować, ale pani 'bileterka' bohatersko zagradza nam drogę, twierdząc, że 'nana bout'. Pogrążam się w rozważaniach, gdzie to miasto Nana leży i czy w ogóle o czymś takim słyszałem. Może to w górę rzeki? Hmm... Niezastąpiona Aga, która najwyraźniej lepiej opanowała podstawy burminglisz, stawia mnie na powrót na ziemi - inna łódź 'another boat'. Obudź się chłopie...
Wsiadamy. Miejsca na dolnym pokładzie, przy oknie. Fotele wygodne, o resztkach automatyki i gąbki. No to fajnie będzie. Po chwili wlewa się grupa gęgających francuzów, ale i tak ponad połowa siedzeń zostaje pusta, jak się później okazuje, dlatego, że dużo osób ulokowało się na górnych pokładach na zewnątrz. Też tam zaglądamy i dzięki temu odkrywamy jadalnie. Skoro wszystkie miejsca zajęte, jako naród zaradny, kradniemy z jadalni krzesła i też się lokujemy na zewnątrz.
W nagrodę, a raczej na pożegnanie Mandalay, zaserwowany zostaje nam widok stup Sagaging, tym razem świecących w porannym słońcu walczącym z poranną mgłą. A za chwilę, po drugiej stronie - 'khmerowska' świątynia w Inn Wa, którą też zwiedziliśmy. No to jeszcze przepłynąć pod dwoma mostami lawirując wśród barek z wielkimi balami drzew (tekowych?) i żegnaj Mandalay na dobre.
Tak sobie podziwiając te widoki rozpakowujemy nasze 'food boxy' od Ma My. Sałatka z melonów, arbuza i papai (jak to miło z Agi strony, że nie lubi papai). Do tego po dwa kawałki chleba tostowego z dżemem i dwa jajka na twardo na łeba. Czyli stan śniadaniowy się zgadza - Ma Ma solidna i niezastąpiona :-) Pożarłszy odkrywamy, że za naszymi plecami zaczęto serwować śniadanie na statku - dla odmiany... dwa kawałki chleba tostowego, dżem i jedno jajko na twardo... Jednak Ma Ma lepsza. Ale na wszelki wypadek nie odpuszczamy.
W Nyaung -U ma nas odebrać ktoś z hotelu (May Kha Lar Guest House), a jak nie to przewodnik twierdzi, że zaraz przy przystani to ma być. I jeszcze przewodnik twierdzi, że zaraz za rogiem jednak z najwspanialszych świątyń - Shwezigon. Może jeszcze dziś popołudniu zdążymy ją zobaczyć? :-)
Tak płynąc, skoro nic się nie dzieje, postanowiłem spróbować podsumować wrażenia o tym kraju. Siedzimy w spokoju (ja się nawet zdążyłem przespać na wolnych siedzeniach) i można sobie pozwolić na refleksje. A więc:
Obserwacje:
1.Kraj przypomina nam Wietnam, gdyby nie uroda ludzi. Mieszanka biedy i 'tych lepszych', którym się powiodło i mają dom murowany i samochód biały. Ale miasto wciąż zaniedbane. Mam wrażenie, że to społeczeństwo egzystujące wśród prowizorki i radzące sobie jak tylko można, a tym samym jakoś przyzwyczajone do swojego dziedzictwa, żyjące wśród walących się stup, łatanych jak się da współczesnymi kafelkami w absurdalne wzory i kolory.
2.Stupy, stupy, wszędzie stupy i klasztory i mnisi. Walące się stupy w walącym się kraju. Ruiny stup wśród pól, które kiedyś były stolicą kraju. Wszystko raczej zaniedbane, choć może zadbane w swojej niedoskonałości. Ma się poczucie, że ludzie nadal nastawieni są raczej na przeżycie niż na życie. A mimo to się uśmiechają.
3.Domy w mieście murowane, dostosowane do klimatu, czyli bez ogrzewania, o cienkich ścianach, z instalacjami wod-kan na zewnątrz murów, koniecznie z klimatyzacją. Normalny dom poza miastem to konstrukcja na palach (pora deszczowa!) o ścianach z plecionki bambusowej (?), z rzadka dwupiętrowa. Przy tym domu toczy się całe życie. Jeśli stoi przy drodze to ma rozmiar 2x2 i jest też sklepem lub warsztatem.
4.Wszędzie motory, rowery, czasem samochody. Bez zasad ruchu, jadące tak, żeby się nie przejechać. Trąbiąc raczej dla oznajmienia, że się jedzie (np: przed zakrętem), a nie dla ostrzeżenia. W efekcie ruch odbywa się 30, maksymalnie 40 km/godz i to niekoniecznie ze względu na stan dróg.
5.Nie ma tuk-tuków. Nie ma też za bardzo autobusów. Ruch lokalny, prócz taksówek, które są głównie dla turystów, odbywa się za pomocą małych ciężarówek - ludzie siedzą na małych ławkach na pace albo na dachu szoferki.
6.UWAGA! Ruch jest prawostronny, ale samochody są w stylu angielskim, czyli kierowca też siedzi z prawej strony, czyli nie od środka jezdni, ale od strony pobocza. Zadziwiające.
7.Wzdłuż dróg niekończące się stragany. Głównie z przekąskami, ale oprócz tego sklepiki z czymkolwiek lub jadłodajnie.
8.Ludzie są tutaj zgrabni. Niscy, ale smukli, o ładnych, z reguły uśmiechniętych twarzach, śniadej skórze i ciemnych włosach. Kobiety z reguły mają długie gęste włosy i zanim urodzą 5tkę dzieci, są śliczne. Mężczyźni są szczupli i dobrze zbudowani.
9.Największym ich atutem jest uśmiech. Uśmiech jest lekiem na każde zło i birmańczycy uśmiechają się często, chętnie i szybko uśmiech odwzajemniają, co zawsze ułatwia kontakt. Uśmiech jest serdeczny, szeroki i miły, o ile rozmówca posiada pełny zestaw zębów i nie nadużywa betelu (od którego zęby robią się brunatne). Często sami zaczepiają swoim 'hello' :-) (abstrahując od naganiaczy zaczynających od 'where you from?' a zaraz 'need a bike?' albo 'taxi?')
10.Panie malują twarze - thanakha, co pielęgnuje skórę i chroni skórę przed słońcem. Nie, że makijaż, ale takie majdnięcie czymś wapnopodobnym po obu policzkach, a czasem nawet całej twarzy, często udrapowane w jakiś wzór (listek albo przynajmniej paseczki)
11.Znacząca większość mężczyzn i chłopców nosi lungi, co nadaje im dostojeństwa, smukłości i podkreśla kształty pośladków :-P Jak zauważyła Aga, króluje drobna kratka. Ogólnie kolory smutne, bez rewii, kobiety nie ubierają się jakoś ciekawie (jak np.: w Indiach)
12.Jedzenie... chyba jeszcze nie zgłębiliśmy jej tajników, ale nie zapowiada się rewelacyjne odkrycie. Choć przydrożne smażone przysmaki są fajne, to bryjowata zupa w kolorze pomyjów (kawa też ma kolor pomyjów) (wszystko ma jakiś szarawy, brudny kolor tutaj)
13.Muzyka, jak jedzenie. Monotonna, pełna różnych dźwięków, choć niekoniecznie przypomina muzykę wschodu i ostatecznie jest mdła jak jedzenie.
14.Ogoleni mnisi w brunatnych szatach i mniszki w różowych szatach wmieszani w tłum w dzień lub idący rzędami z lub na posiłek o poranku lub wieczorem. Zastanawialiśmy się, kto ich żywi i po co im te ich garnki na jedzenie, a tu dzisiaj, ładując się do taksówki zobaczyliśmy, jak karmi ich sąsiadka.
15.Turyści, z rzadka, bo to dopiero początek sezonu. Raczej starsi, wytatuowani, przeważają Francuzi. Młodych podróżujących raczej niewiele. Co charakterystyczne, wszyscy (prócz nas) poruszają się z lokalnymi przewodnikami, którzy wszystko im tłumaczą. Dzisiaj na łodzi (do połowy pustej jeszcze) zaatakowały nas tłumy 'dorosłych' lub podstarzałych i gęgających francuzów. W ramach młodzieży wystąpiła tylko 5tka niebywale wysokich Niemców.
----------------------------------------------
Dotarliśmy. Łódź przybiła do Nyang-U i na brzegu czekał człowiek z kartką z moim nazwiskiem. Prawie moim nazwiskiem. Jeszcze tylko budka na uiszczenie haraczu dla junty za pobycie w Bagan -15$ od łebka. Dowieziono nas z plecakami na dwóch rowerach do hotelu, który od razu nam się nie spodobał. Niemniej wypełniliśmy druczek i szybko uciekliśmy w miasto. No w tą osadę. Cel - ustrzelić balona. Ostatecznie znaleźliśmy 'baloon ofice' i pani z radością oświadczyła, że 'you are lucky' i są miejsca na jutro. CUD! Cud warty 320$ od łebka :-| Okazuje się, że poza sezonem lecą tylko 3 balony o poranku, a w sezonie - nawet dziesięć. Dzisiaj był bardzo ładny dzień, więc oby jutro warunki były sprzyjające, bo jeśli nie są to z balonu nici i oby tylko kasę oddali. Więc czy CUD to zobaczymy jutro.
W drodze powrotnej namierzamy całą ulicę z restauracjami i parę hosteli. Jeden ma nawet pokój bez łazienki, bez klimy, bez telewizora i bez śniadania, czyli w sam raz, za to o połowę tańszy. No to zmieniamy hotel. Wadą nowego miejsca jest bliskość źródła całodobowych modłów. Jeden wielki jazgocący głośnik wydający absolutnie niezrozumiałe memłanie. Ponoć po 22ej ściszą...
Kolacja w najbardziej lokalnym miejscu, jakie udało się nam znaleźć. Czyli w kierunku przeciwnym niż ulica restauracyjna. Zamawiamy w końcu coś, co widzieliśmy u Agi w przewodniku. Zestaw różnych dodatków: curry z kurczaka, curry z czegoś nierozpoznawalnego, pikle, fasolka szparagowa, zielona sałatka z czegoś, ciemna sałatka z czegoś, jakieś mini-bakłażany z pysznym sosem leczo-podobnym, niebywale pikantna zupa nazwana przeze mnie pomidorówką, ze względu na pływające 3 kawałki pomidora - chyba wywar z pieprzu i papryki i kolendry sądząc po mocy, no i w końcu ryż. Cały stół jedzenia. Z herbatą i wodą. Za całę 2000k. No to powoli odrabiamy straty ;)
Najedzeni, z hotelem w znośniejszej cenie 14$, z zarezerwowanymi balonami, wizją rowerów, wycieczki do Mt.Popa i znalazłszy autobus nocny do Kalaw (7pm-5am, za 11000k), odzyskujemy rezon na dobre. Jeszcze tylko prysznic, bo dawno tak nie śmierdziałem...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018