Nie leje. Pobudka nie tak znów wcześnie, bo regularny zestaw łodzi turystycznych wypływa o 9tej i wraca o 13tej. Śniadanie na tarasie i punkt 8:20 czeka na nas już taxi zamówione przez naszą niezastąpioną Ma Mę (kurs do portu 6000K).
'Port' to zwykłe klepisko pełne w tym momencie wszystkiego co się da (motorów, traktorów, łódków) , w tym zgrai różnej maści turystów. Większość to zdecydowanie starsi od nas 'ludzie z zachodu', posiadający własnych przewodników. My, jak zawsze po swojemu. Łodzie do Mingun, mimo, że dumnie zwane 'turist jetty', to są zwykłe kutry, wolne, ale pojemne. Następuje przemysłowy, acz niezupełnie sprawny załadunek turystycznego towaru na kilka kutrów (podejrzewamy, że jest jakaś zasada równego podziału, tak, żeby każdy coś zarobił) i wypływamy. Ostatecznie spod pokładu przesiadamy się na dziób kontemplując widoki w towarzystwie bardzo zgrabnego dziewczęcia stanowiącego obsługę kutra. Obłaskawiamy ją wciskając trzymanemu przez nią bobasowi herbatnika. Memla go, jak to wszystkie bobasy świata.
Mingun. Założywszy turystyczną katastrofę, zatrzęsienie i apokalipsę opracowujemy plan sprawnego oddalenia się z utartej trasy 'ścieżką na zachód', ale ostatecznie okazuje się, że nie jest tak źle i zwiewamy na 'ścieżkę na zachód' z czystej ciekawości i dla lepszych widoków. Bo głównym widokiem Mingun jest wieeeeelki fundament niedokończonej pagody, którą byłoby widać nawet z Bagan. Ale pagody nie dokończono, a fundament się rozpadł przy jakimś trzęsieniu ziemi i teraz stanowi jedynie malowniczy kloc wysokości kilkudziesięciu metrów. Od frontu zdobią go dwa pomniejsze kloce, które kiedyś miały chyba być kilkunastometrowymi posągami słoni, ale się również rozpadły i są identyfikowalne jedynie po wieeeelkich zadach. Więc tenże popękany kloc obeszliśmy dookoła ciesząc się słońcem (w kooońcu). Odwiedziliśmy drugi główny punkt programu czyli drugi co do wielkości dzwon świata po moskiewskim (no skoro największa stupa to i dzwon stosowny), a w końcu i trzeci główny punkt - wielką niemiłosiernie białą stupę (Hsinbyume? kto wymyślał te nazwy?!) oferującą na swym szczycie nieznośne towarzystwo jakichś szalonych francuzek oraz wyśmienity widok na okolicę - rozlewisko rzeki z jednej strony i zielone góry z przedpolem palm z drugiej.
Na zakończenie integracja czyli spacer wgłąb, bo można oddalić się parę kroków do wioski i pozaglądać nieszczęśników w zagrody, a potem herbata w lokalnej, bynajmniej nie turystycznej knajpie, gdzie budzimy co najmniej zainteresowanie takie samo, jakie budzą w nas lokalsi. Na pewno przepłaciliśmy tak 10-krotnie, bo się z nas śmiali... I powrót na łódź i do Mandalay.
Tu czeka już nasz kierowca. Nie, nie chcemy do hotelu. Najpierw klasztor Shwe In Bin, a potem Shwenandaw, a potem dziękujemy za serwis. 12000K. Boże jak drogo, ale nie chce nam się naciągać, jedziemy.
Oba miejsca to strzały w dziesiątkę. W obu przydał się nasz combo-ticket, który z bólem serca kupiliśmy w Inn We. Oba to klasztory z drzewa tekowego. Jeden w centrum cichego klasztoru, gdzie błądzi się wśród bungalowów, w których chyba mieszkają mnisi (chyba, bo żadnego nie widać, a jedyny napotkany jest z innego klasztoru i przyszedł tu tylko angielski poćwiczyć). Zauroczeni miejscem odkrywamy drzewo karamboli i zwijamy najżółtszy owoc. Niech nas boska karze kara, ale na kolację do piwa był jak znalazł.
A drugie miejsce to już zupełny odjazd. Przeniesiony z Amarapury fragment pałacu, który robi za stupę albo coś takiego. Piękne niesamowicie rzeźbione zewnętrze, a wnętrze dla odmiany złocone. Wzięło nas z zaskoczenia po prostu. Absolutny MustSee! Ani słowa ani zdjęcia nie oddadzą.
Uznawszy program za wykonany bierzemy się za gratisy. Idziemy zobaczyć raz jeszcze największą knigę świata (czyli dwie stupy po sąsiedzku), tym razem za dnia. Białe stupki dla wielkich zapisanych kamiennych płyt tym razem świecą w słońcu, a same płyty ukryte w środku można zobaczyć. Zaskoczeniem dla mnie jest fakt, że pochodzą z... 1931 r. No mógłbym przysiąc, że to starożytne było ;-)
Gratis numer dwa to zaciągnięcie opierającej się Agnieszki do fortu. Nie żeby mnie tam ciągnęło, ale skoro już przytachaliśmy tu nasze szanowne litery, a fort tuż tuż, no to trzeba iść. Aga kombinuje, jak może, że niby zamknięte albo nas zastrzelą albo nieciekawe albo co. Idziemy. Niezamknięte, nie zastrzelili, ale faktycznie zupełnie nieciekawe. Zupełnie. Pałac to jakaś blaszana replika skądś tu chyba przytaszczona. Nie wiem, nie będę się wymądrzał, ale czasu szkoda. Warto jedynie z jednego powodu - zobaczyć jak zaniedbany jest ta historyczna, centralna część miasta, o powierzchni 4km2 i otoczona rozpadającymi się murami, przez które obcokrajowcy mogą przejść tylko jedną z czterech bram. Masakra. Chaszcze, krzaki, jakieś nędzne domki, nieudolne koszary, krzywa droga bez chodnika. Żal. A skoro mają tyle wojska, to niech to wojsko się na coś przyda i posprząta, nie? No, ale to nie mój problem w końcu, wychodzimy (czyli leziemy cały kilometr z powrotem do bramy) zniesmaczeni.
Jedynym uroczym akcentem tej wizyty jest spotkanie pary młodej wystrojonej folklorystycznie i trzaskającej sobie w pełni profesjonalnie z fotografem i wizażystką zdjęcia ślubne. To lecę do panny młodej czy ja z nią mogę. Ostatecznie oni z nami też chcą, więc kończymy na jeden wielkiej rodzinnej fotografii dziękując sobie nawzajem za przywilej. :-) Głupi ma szczęście.
Atrakcjom nie koniec. Teraz jedzenie. Co prawda przekąsiliśmy już takie małe te z papryczkami, co to je pani na wielkiej patelni pełnej wgłębień smażyła razem z jajkami przepiórczymi. Znaczy takie wklęśnięte naleśniczki wielkości 3cm, a nie te jajka jemy. Ale naleśniczki naleśniczkami, ale coś by się zjadło. Idziemy 'tam' (ulicą 20tą w stronę 62ej), bo tam był jakiś rynek, a i do domu to tędy. Znajdujemy jadłodajnie, gdzie jedzą tłumy lokalsów, inne tłumy biorą na wynos, a dania są gotowane. Warte ryzyka, ale niewarte grzechu. Taka sobie szarawa bryja w kolorze pomyjów. Może i ma smak, ale już nie pamiętam jaki. Chyba się tutaj smakołyków faktycznie nie objemy. O. Smażone pierożki z 'czymś' były smaczne z sosem sojowym. I tyle.
W ramach degustacji kupujemy jeszcze piwo Mandalay - lager i strong, bo drugie piwo, czyli Myanmar, jest wszędzie i nie jeszcze na pewno będziemy mieli okazję. Herbaty zwykłej nadal nie udaje się nam kupić, więc poddajemy się i kupujemy tego 3 in 1 mixa. No cóż. Na pocieszenie, ale z dziką radością kupuję zaś swoje pierwsze własne longhi!!!! Hurra!!! W hotelu będzie zabawa próbując je jakoś zawiązać :-) Na szczęście pomaga mi bajtel, który pomaga prowadzić ten guest house (może wnuk naszej Ma My?).
Spakowani, gotowi na pobudkę o 5.30, dostajemy w ostatniej chwili bilety na poranną łódź. No ciekawe co to będzie :-) Niezastąpiona Ma Ma oczywiście zamówiła już taxi i oświadczyła, że o 6tej dostaniemy kawę i food boxes na drogę zamiast śniadania. Ma Ma Guest House polecamy bardzo.