Balony nad Baganem. Skoro dotarliśmy aż tutaj, to zróbmy to, bo przez resztę życia będziemy sobie pluć w brodę, bo oboje widzieliśmy film 'Samsamra', a on zaczyna się właśnie lotem nad Bagan... Jest to impreza cholernie droga (w tym momencie 320$), ale zdecydowanie warta przeżycia, bo z góry o wschodzie słońca to trochę inaczej niż z ziemi.
Pełen fuks. Udało nam się dostać miejsca, bo ktoś tam zmienił rezerwację. Do tego dopiero wczoraj był pierwszy lot w sezonie, bo dotąd była marna pogoda i jutro prawdopodobnie też odwołają... Teraz latają tylko 3 balony (w sezonie 10) czyli miejsc niewiele. A czas najlepszy, bo teraz jest zielono, a już w listopadzie będzie tylko wyschnięta trawa.
Więc oczywiście nieoczekiwana pobudka - mieli nas odebrać o 5 rano, nasz budzik nastawiony na 4.30, a już o 4.20 ktoś do nas puka. Dziękujemy za uprzejmość i się gramolimy po kolei do łazienki, pakujemy, toć do 5tej chwila jeszcze. Okazuje się, że jednak przed bramą czeka już na nas drewniany chavrolet 1940 (ponoć). No to biegusiem.
Ciemna noc. Dowóz na łąkę za miastem, kawa (dzięki Ci Panie!), odprawa (czyli przydział do balonów, co wolno, a czego nie i co to jest ta 'landing position'), a w tle napełnianie balonów. Napełnianie balonów samo w sobie przeżyciem jest. Przynajmniej dla mnie, bo w życiu nie widziałem tego z bliska. Kosze zacumowane są do samochodów, najpierw wentylatorami pompują powietrze, a potem ogniem z nagrzewnic je podgrzewają, aż balony stają obok siebie. Wokół każdego balona uwija się po dziesięciu pomocników. Koło nas też z dziesięciu, bo ta kawa i ciastka.
Zaczyna świtać. Zaczynamy coraz więcej widzieć na oczy. Z tłumu z radością wyłuskujemy Yeti - wysokiego Niemca, który leciał z nami do Mandalay z Bangkoku i tam regularnie go spotykaliśmy. Widzimy próby z małymi balonikami czy jest wiatr i nagle... komenda, że ładować się do balonów. Czyli jednak lot się odbędzie!
Lotu opisywał nie będę. Nie ma po co - to nieopisywalne. Panorama stup o wschodzie słońca.
Trzy balony lecą jeden za drugim. Ostatni balon przelatuje nad nami, a potem ląduje przed nami, przez co musimy lecieć dalej i dalej i lądujemy najdalej, jak się da, bo potem to już tylko chaszcze. Cóż. Pilot przyznaje, że jeszcze tak daleko nie lądował. Przez cały czas lotu goniła nas obsługa tymi chavroletami i motorami, aby pomóc wylądować, złożyć balony, a nam rozłożyć stół z 'champagne breakfast' dla uczczenia udanego lotu szampanem, sałatką owocową, crossaintami i pogawędką z pilotem. Piloci są z Anglii. Nam trafił się najniższy i najśmieszniejszy humorem angielskim Chris z Chester. Śmiejemy się z siebie, że wybraliśmy najtańszy hotel w okolicy, ale na balony to koniecznie się wybrać musieliśmy.
Po powrocie wynajmujemy rowery i cały dzień jeździmy po okolicy, żeby zobaczyć, jak to teraz z ziemi wygląda. Mnie jest już wszystko jedno po 5tej stupie. Większy lub mniejszy 'cycek' za przeproszeniem (jak już ustaliliśmy, stupy to boskie cycki), a w środku mniejszy lub większy budda albo cały tłum budd. No co mam pisać, za dużo tego, a nad każdą się nie da rozczulać. A do tego żar się z nieba leje niemiłosierny, a my na tych rowerach.
Oczywiście jako niepokorni Polacy musimy być niepokorni, więc niewidziani przez nikogo... robimy włam na stupę (Mingalazedi Paya), tzn. wdrapujemy się na sam jej szczyt, zagrodzony bramką. No skoro nikt jej nie pilnuje, a można z góry popatrzeć... Widok... No to siedzimy sobie tam sami, kontemplujemy sobie te tysiące stup i usiłujemy ustalić, która właściwie jest która, bo mamy ze trzy mapy i każda jakoś inaczej twierdzi. A do tego za chwilę chłopiec znudzony sprzedawaniem 'sand painting' (które oczywiście on sam albo jego dziadek, jak tu wszyscy) prowadzi nas na pobliski klasztor, na który też można się wdrapać schodami ukrytymi w ścianie. No proszę, a Niemcy z balona twierdzili, że prawie nigdzie się nie da wdrapać.
Przerwy robimy sobie na cyplu Starego Bagan przy Bupaya. No światynia taka sobie, choć ma swój złoty kamień. Na szczęście schodzimy na dół na brzeg i odkrywamy... smażone przekąski!!! które pani smaży na świeżo w wielkim woku. Coś zielonego z jakieść trawy i cebuli, oponki z fasoli, paluszki z cukini albo ogórka itepe itede. No to jest właśnie styl żarcia tutejszy, a my niestety się go nie boimy. Siedząc tak na dole u stóp stupy zauważamy nad nami tarasy restauracyjne. Mmm... z nich to musi być fajny widok na Ayayerwady (rzeka, niemiłosiernie szeroka w tym miejscu, a do tego właśnie skończyła się pora deszczowa). I na te tarasy wrócimy sobie później zjeść pyszne curry z milionem dodatków, które będzie nam donosić pani uszczęśliwiona, że pojawił się jakiś klient, do tego zachwycony. W rzeczywistości nie jesteśmy zachwyceni każdą sałatką albo przystawką, zwłaszcza taką, która przypomina smród stajni, ale ogólne wrażenie pozytywne, choć ani Indie ani Chiny to nie są. Z zimną Colą (dlaczego ja mam takie parcie na Colę, któerej generalnie nie lubie, kiedy wyjadę w gorące kraje?!) więc z tą zimną Colą, bryzą od rzeki i widokiem na okolice odbywamy siestę wakacyjną.
Pod koniec dnia odwiedzamy już tylko największe stupy (jak to mówią 'chrzanić drobne'), bo chyba każdy, kto dociera do Bagan i tak niechybnie dociera do tych największych, a wszystkich nie sposób obejrzeć:
1. Shwesandaw Paya - wielka, biała, jedyna, na którą oficjalnie można się wdrapać prawie na szczyt, w związku z czym tutaj zwala się niemiłosierny tłum na oglądanie zachodu słońca
2. Dhammaayangyi Pahto - wielka, dla nas trochę aztecka, zniszczona, o klimatycznym labiryncie korytarzy
3. Ananda Pahto - do której nie mogliśmy jakoś dotrzeć przez cały dzień, pewnie dlatego, że jest w samym środku wszystkiego, rozległa, o hinduskim charakterze i może dlatego odnawiana za 22 mln $ przekazane przez Indie
4. Salumani Pahto - do niej dotrzemy dopiero jutro, jest na uboczu i trzeba trochę pobłądzić wśród pól kukurydzy, ale WARTO! Tu chyba najlepiej zachowały się detale wykończenia, ornamenty w tynku i malowidła na ścianach, do tego chyba tłumy tam nie docierają i my chodziliśmy sobie po tym kolosie zupełnie sami (nie licząc sprzedawców 'sand paintings', wyrobów z laki, pocztówek i wszystkigo co można turystom wcisnąć)
Niestety te wszystkie perły nie są najlepiej konserwowane, co widać i momentami serce boli, gdy się po nich spaceruje. Na prawidłową konserwację potrzeba by jakichś niebotycznych nakładów. W efekcie naprawy nie są robione albo są robione w stylu 'frywolnie-disnejowskim' (jak to gdzieś wyczytałem, może w Lonely Planet), przez co właśnie Unesco odmówiło wpisania Bagan na listę światowego dziedzictwa kulturowego.
Zadowoleni z dobrze spełnionego obowiązku turystycznego ładujemy się na zachód słońca na Shwesandaw. Matko! Dobrze, że przyjechaliśmy tam tak z godzinę przed zachodem i zajęliśmy z góry upatrzone pozycje z widokiem i na słońce zachodzące i na oświetlone czerownym światłem stupy. Rozpoczyna się prawdziwy spektakl turystyczny. Doświadczenie socjologiczne. Dosłownie przez pola kukurydzy przedzierają sie i parkują u stóp naszej stupy miliony autobusów (tak z 10), z których wylewają się tłumy i te tłumy ładują się na naszą stupę! Czyste chamstwo. Dobrze, że jest kilka pięter, to jakoś się tłum rozkłada, bo przecież na naszym najwyższym tarasie się nie pomieścimy. Powariowali. Inną stupę se znajdźcie :-P No cóż, każdy chce zobaczyć coś pięknego, a tych 'każdych' jest tu niestety strasznie dużo.
Wracamy rowerami 'dwupasmówką' do Nyaung U już nocą ciemną, czyli po 19tej, i udaje nam się załatwić jeszcze na rano wycieczkę taksówką (bez klimatyzacji! bo taniej) do Mt Popa (25000k, a shared bus po 10000k) i bilety na nocny przejazd 7pm-4am autobusem do Kalaw (11000K), co wywołuje mała bitwę o klienta.
Dzień udany niemożebnie :-D