Za oknem wyje ciągle, nie wiemy dlaczego, bo to nie islam, ale w nocy nie dość, że nie jest ciszej, to dzisiaj o 1szej przesadzili na całej linii i poszli w Szopena. Fortepian pełną mocą. Odpłaciłem im solidną wiąchą, gdy trzaskałem oknem, ale pewnie i tak nikt się nie wzruszył. Ale, że fortepianem po nocy?!
O 8mej ma przyjechać taxi. Najpierw myślimy, że to będzie jednak stojący tu van, ale okazuje się, że nasz to... otwarta terenówa. Hura! Zajefajnie. Później zaś się okazuje, że co jakiś czas stajemy i kierowca dłubie coś pod maską. Hehm... Uprzedzając fakty - szczęśliwie dojeżdżamy tam i z powrotem.
Krajobraz płaski. Czasem pokonujemy 'groble' w korytach rzek, które płyną tylko w porze deszczowej. Czyli teraz nie płyną i wyglądają jak szerokie kosmiczne piaskownice. Zielono (ponoć za miesiąc już tak nie będzie). Trawa, sterczy mnóstwo drzew, w tym rzędy palm oddzielające poszczególne pola. Staramy się rozpoznać to i owo: drzewo lakowe(?), smocze owoce, awokado, później również pola orzeszków ziemnych. Dla niewtajemniczonych przypominam, że orzeszki ziemne rosną pod ziemią, przy korzeniach małych lichych zielenin, zgodnie zresztą z nazwą.
Po drodze wyroby naturalne czyli a) wyciskanie wołem oleju z orzeszków ziemnych, b) cukier palmowy, c) cukierki z tego cukru, d) pędzenie bimbru z cukru palmowego. Zachwyceni nabywamy za bezcen wspomniane wyroby ludowe (bez wołu). W nagrodę zostajemy poczęstowani czymś o czym Aga mówiła od jakiegoś czasu - pastą z liści herbaty marynowanych w oleju sezamowym, którą miesza się z prażonymi: sezamem, czosnkiem, orzeszkami, fasolką, jakimś groszkiem. Czyli po prostu sałatka z zielonej herbaty. Yammi. W końcu śniadanie ;-)
Mt Popa wygląda dobrze z daleka (kierowca zabiera nas na punkt widokowy) - błyszczące od złota pagody na szczycie skały górującej nad okolicą. Na szczycie już mniej ciekawie. Do tego panoszą się wszędzie upierdliwe i agresywne małpy (jedna usiłuje mi porwać czapkę) i ciągle ktoś domaga się 'top donation'. Sprawnie wracamy na dół. Powrót z płaskowyżu serpentynami na naszą płaską nizinę.
Na obiad serwujemy sobie zupki w garkuchni naprzeciw hotelu - jedna chyba kurczakowa, szara, którą już jedliśmy; druga żółta, kokosowa, pyyszna. Obie z dodatkiem makaronu, jajek i jakichś chrupek, do tego limony i chili. Podreperowani, wypożyczmy rowery na pół dnia i jedziemy zrobić pętelkę w terenie, gdzie jeszcze nie byliśmy. Strzał w dziesiątkę. Sulumani to genialna pagoda z zachowanymi freskami, detalami zdobienia w tynku i ceramiką. Pusto. Nie ma turystów. Potem rowerami przez pola do paru innych miejsc, jakiejś wioski, zagubionej wśród pól kafei dla lokalsów, super. Widzimy też cudowną wieżę widokową wybudowaną przez rząd, skrytykowanej przez wszystkich, a odwiedzanej przez nikogo. Powrót przed czasem i... KAWA! Prawie prawdziwa, ale najbliższa oryginału od tygodnia. I lassi z owocami (banany i papaja). Relaks przed odjazdem do Kalaw.