Autokar znów trafia w korek zjeżdżających się na dworzec o poranku autobusów. Tym razem mamy więcej szczęścia, bo nawet dojeżdżamy na peron. Niebywałe. Wysypujemy się średnio przytomni z autokaru i lawirujemy między naganiaczami powtarzając jak mantrę 'no taksi, tenkju, no taksi, spadaj'. I tak to za bardzo nie pomaga, ale najpierw kawa, potem taksi i już!
Docieramy do jakiegoś baru na tzw. rogu. Kawa! Znaczy niezniszczalne '3 in 1', ale zawsze to coś. Mieliśmy się nie dać naciąć naganiaczom, lecz okazuje się, że ostatecznie się dajemy. Niemniej z naszego punktu widzenia zdobywamy taksówkę w cenie, jaką założyliśmy i za 6000K dojeżdżamy na drugi koniec miasta, gdzie kierowca dociera, po dopytaniu się jakichś przechodniów, gdzie to właściwie jest. Nasz Three seasons hotel okazuje się być malutkim domkiem wciśniętym między wielopiętrowymi blokami, a w nim nasza druga MaMa - mówiąca po angielsku staruszka, która dobrze wie czego potrzebujemy. I nawet śniadanie za grosze dostajemy. Uff... Teraz obowiązek turystyczny, choć średnio na oczy widzimy.
Wychodzimy na autobus do Shwedagon Paya - największa atrakcja Yangon czyli wielka złota stupa, ale na samą myśl o stupie zaczynamy ziewać. Znajdujemy przystanek, dopytujemy sie o numer autobusu, który dojeżdża stąd do stupy - ponoć 204 i czekamy. I wtedy zaczyna się oberwanie chmury. Chowamy się pod parasolem Agi, a potem jeszcze pod parasolem stoiska ze wszystkim. A gdy zaczyna lać wiadrami, dostajemy jeszcze jeden parasol od pani ze stoiska, która skupia się na zapobieżeniu odfrunięcia parasola stoiska.
Leje.
Czekamy na autobus. Podjeżdża kilka, ale żaden to nie 204.
Bardziej leje i zacina.
Stoimy i mokniemy.
Leje jak cholera.
Stoimy.
Leje.
Stoimy.
Dość tego. Trzeba coś zrobić - chodźmy na herbatę do baru naprzeciwko. Wtedy okazuje się, że ulica zmieniła się już w rzekę i dosłownie brodzimy po łydki (tym razem nie przesadzam - po łydki) w wodzie na tą drugą stronę. W barze siadamy przy stoliku, od którego natychmiast ucieka jakiś mnich, dostajemy herbatę i czekamy. Czekamy walcząc z karaluchami wielkości pudełka od zapałek. Leje. Czekamy. 204 nadal nie ma. Herbata się skończyła. Karaluchy napierają. Prąd wyłączyli. Jesu. Czy oni tak tu mają przez całą porę deszczową?
Postanawiamy jednak coś ze sobą zrobić, przecież nie jesteśmy z cukru. Zabezpiecamy plecaki, bierzemy parasole i idziemy. Na krajach ulic woda po łydki. Na szczęście chodniki są na 50cm krawężnikach, więc na chodnikach nie musimy brodzić. Gorzej, jeśli trzeba przejść przez jezdnię. Woda mętna i trzeba uważać, bo nigdy nie wiadomo w co się wdeptuje i jak głeboko jest w danym miejscu właściwie. Na ulicach masakryczny korek i wszyscy na siebie trąbią. Jakby to coś miało przeciw skutkom ulewy pomóc. Obieramy azymut na naszą stupę i powoli, acz skutecznie tam człapiemy.
Odnajdujemy Sule Paya - stupa na środku ronda otoczona kramami i sklepami typu 'Rain internet'. Nawet nie chce nam się tam wchodzić. Pewnie na środku Budda siedzi i kadzidełka palą. Pozostawiamy sobie leżącą obok Chinatown na później i człapiemy dalej na północ. Na szczęście przestało lać. Okolica w ogóle nie zachęca do czegokolwiek. Ogólny syf, choć Aga upiera się, że czuć atmosferę pozostałości kolonialnych.
I w pewnym momencie dostrzegamy.... autobus 204! Już nam wszystko jedno, może nas zawiezie gdzie trzeba. I wsiedliśmy! I zawiózł! Za 100K od osoby pod samą bramę wschodnią Shwedagon! Oczywiście sam przejazd lokalnym autobusem raduje nas najbardziej.
Wdrapujemy się po schodach, po obu stronach kramy i religijna cepelia. Oczywiście na szczycie zaraz dopadają nas, że płacić 8$ (właśnie była podwyżka z 5$) za wstęp czyli haracz do kasy rządowej. Aga ubrana bezwstydnie w spódniczkę do kolan dostaje spódnicę do kostek, żeby pornografii w świętym miejscu zapobiec. Jako zastaw zabierają nam buty (bo to jest oczywiste, że z tą spódnicą chcielibyśmy przez bramę północną od razu uciekać).
Wchodzimy do środka. Tak się patrzymy. Tak rozglądamy. Eee... już co namniej ze dwie takie widzieliśmy, a może i fajniejsze. Wielkie nam to tamto. No złota, no duża, ale bez charyzmy. I do tego 8$. No to sobie siądźmy przynajmniej na chwilę, żeby tą fortunę odsiedzieć. Niebo szare, złoto się nie chce świecić atrakcyjnie. No to ci pech.
Posiedzieliśmy. Zdjęć zrobiliśmy. Trochę się przejaśniło. I odzyskawszy buty z zastawu, złapaliśmy powrotne 204, które jakoś nie zawiozło nas pod nasz hotel, ale na skrzyżowanie ulic Latha i Mahabandoola w centrum Chinatown, czyli dokładnie w jedzeniowe miejsce, o którym marzyliśmy. Prorok jaki, czy cuś?
Zaczynamy błądzić po okolicy. W gazetce pokładowej AirAsia wyczytaliśmy, że właśnie tutaj, między Latha a 20tą jest zagłębie jedzeniowe dzielnicy chińskiej, ale raczej w godzinach 16-22ga. Kramy się dopiero rozkładają (acz niektóre już składają). Najważniejsze, że namierzamy... smażone insekty, niestety tylko cykady, ale zawsze to coś. Aga obiecała koleżance zjeść w jej imieniu, skoro na ślub nie dotrze, ale... jakoś widząc stosy smażonych świerszczy raczej sprawnie się oddalamy, że niby zobaczyć co to tam dalej.
W bocznej uliczce namierzamy chińskie pierożki gotowane na parze. Kupujemy sobie całą porcję za dolara. Dobre! Tak pokrzepieni podejmujemy decyzję: 'Aga, nie ma lekko, nie jesteśmy tu dla przyjemności, obowiązek turystyczny na nas ciąży, a na tobie jeszcze obietnica personalna, idziemy żreć te smażone paskudztwa, co to się na ciebie patrzą'.
Naprawdę zjedliśmy. Nie jest toto złe, chrupie i smakuje jak chipsy po prostu. Niemniej na pewno przepłaciliśmy straszecznie (100Kyatów za sztukę). Jakiś zdzierający z nas ten majątek pan pokazuje nam jak toto jeść - uoderwać skrzydełka, uoderwać łydki i resztę chrupać od głowy. Nie ma odwrotu - uodrywamy i chrupiemy, robiąc sobie przy tym nieprzyzwoitą sesję zdjęciową, która chyba zraża do nas pana. A co tam. Zdarł fortunę. Dyskretnie odpluwamy niepogryzione nóżki. Szkoda, że innych robali nie ma, jak szaleć to szaleć.
No to przechodzimy na drugą stronę ulicy i odnajdujemy stragan z chińskimi zupkami. Trafiamy na bardzo dobrze wyglądająco i równie dobrze smakującą zupę, do której dostajemy jeszcze i pikle i smażone pierożki i sosik. Zupka zagotowana jest w osobnej glinianej miseczce, zwanej chyba saga(?) i stąd nazwa dania sagabuncha(?), ale z perspektywy czasu to może być zupełnie inna nazwa. Tak czy inaczej, polecamy. I do tego płacimy grosze, jak lokalsi - niecałe 2 i pół dolara za oboje.
Tak naprawdę oboje mamy już dość zwiedzania Yangon. Jesteśmy padnięci po podróży, a miasto wcale nie jest takie 'WOW!'. Człapiemy ulicą Mahabandoola w kierunku 52giej, gdzie nasz hotel. Krótki postój na placu przed budynkami sądu (zaniedbany czerwony kolonializm) i ratusza (zadbany zorientalizowany kolonializm) i doczłapowujemy, ciągle lawirując między stoiskami ze wszystkim na chodnikach. Odpoczynek. Dość tego. Tylko, że pod oknem zaczęły wyć nam psy.
MaMa obiecuje obudzić nas o 5tej, podać śniadanie na 5.30, a o 6tej będzie taksówka. Jak dla mnie bomba.