Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    To już jest koniec...
Zwiń mapę
2013
26
paź

To już jest koniec...

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3835 km
 
MaMa budzi nas o 5tej, śniadanie jest już gotowe o 5.15, a taksówka czeka od 5.30. Czy oni się boją, że im uciekniemy? Jemy, uiszczamy jak należy i odjeżdżamy taksówką przez budzące się miasto. Ostatecznie stwierdzamy, że w Yangon jest dużo popadającej w ruinę pozostałości kolonializmu w centrum i dużo rozkwitającego świeżego kapitalizmu na obrzeżach - obszerne nowe wille z zasiekami, pole golfowe, zadbane jezioro z porannymi biegaczami, a gdzieś za nim (albo drugim jeziorem) chyba dom 'the Lady' (Aung San Suu Kyi), która ponoć właśnie Polskę odwiedzała.
Yangon International Airport jest mały, nowy i ma w sobie dużo zadęcia, jak na całe 5 bram - przeszklona elewacja, marmury, malowidła ścienne, cepelie. Poważni celnicy sumiennie opieczątkowują nasz wyjazd - paszporty, karty wyjazdowe - i teoretycznie już jesteśmy po drugiej stronie, acz jakoby jeszcze nie do końca. Przeglądamy cepelie, na kawę nas nie stać, bo nam się pinionżki już ukończyły, a reszta wolnocłowych stoisk pozamykana i... poprzykrywana wszelkiego rodzaju kocami i narzutkami. W ogóle jakoś tak porannie pusto i nieprzytomnie.
Ładujemy się do samolotu AirAsia (azjatycki Ryanair z załogą odzianą w niedopasowane dżinsy) i żegnaj Myanmarze. Miło Cię było poznać u progu totalnych przemian.
Bangkok wita nas gorąco i wilgotko, jak to Bangkok. Bagaż nie zaginął i sprawnie, acz z zaskoczeniem lokujemy się... w kolejce do taksówki. Później odkrywamy, że tu mają rzeczywiście taki cywilizowany zwyczaj ustawiania się w kolejki do autobusu lub przed drzwiami wagonów metra, o dziwo PO BOKACH drzwi, tak, by wychodzący mogli wyjść. No proszę, wschód daleki a wiele się można nauczyć.
Taksówka wiezie nas przez płatną trzypasmową autostradę, stojącą na kilkunastometrowych słupach nad niższą zakorkowaną autostradą bezpłatną. Te olbrzymie autostrady, przecinające miasto w wielu kierunkach, a później również sprawne metro i dwojakiego rodzaju kolejki napowietrzne (takie na wysookich słupach, jeszcze wyższych niż autostrady) na serio mnie zadziwiają. Tym razem odkrywam, że Bangkok to nie tylko 'taki daleki wschód' z kilkoma pagodami, ale zarazem rozbuchana metropolia, z wieżowcami dookoła - biurami, centrami handlowymi, apartamentowcami (całkiem dobra i dobrze wykończona architektura). Może to efekt kontrastu po Birmie, ale dostrzegam, że ulice są pozamiatane, czyste, przed domami posadzone kwiaty i nawet, jeśli nie wszędzie jest wszystko równo, to przynajmniej jest schludnie. Dziwię się swojemu odkryciu bardzo, ale przecież uczymy się całe życie.
Do iSanook docieramy z prawdziwą radością. Znajome twarze, uśmiechy na ustach. Wita nas Nadja - Niemka, która jakoś została tu po jakiejś wymianie studenckiej - w kapeluszu czarownicy, bo przecież już prawie Helloween. Tym razem hotel pełny gości! Po wstępnych trudnościach (że niby cena nie ta, że nasz pokój jeszcze niegotowy), wszystko się udaje jakoś rozwiązać (poprawka ceny i na razie plecaki na zaplecze, bo przecież i tak idziemy się szlajać). To naprawdę miłe, świeże i przyjemne miejsce, dobrze zaprojetkowane i dziwnie położone. Choć dla nas to położenie genialne - w zasięgu 20-minutowego spaceru jest metro (iSanook ma darmowego tuk-tuka do najbliższych stacji metra!), ale także nasze ulubione Chinatown, a w drugą stronę - centrum rozpusty Potapong.
Więc plecaki w lockerze, a my spacerem na miasto. Dzisiaj dzień spokojny, swobodny, główne atrakcje już widzieliśmy, więc bez napięcia. Błądzimy przez uliczki Chinatown (zupka na ulicy ku oburzeniu przemykających innych turystów) w stronę Wat Arun, która stoi na drugiej stronie rzeki. Uliczki tętnią i co rusz zaskakują - a to zagłębie z butami, a to przyprawy w wielkich worach, a to to, a to tamto. W końću przeprawiamy się przez Memorial Bridge i przez już nie chińskie uliczki docieramy do Arun. Mnie dech zapiera. Stupa, ale ozdobiona tak, jak świątymie południa Indii, czy raczej khmerowskie. Odjazd. Wysoka na 86m i do tego na ostatni balkon można się wspiąć po strasznie stromych i strasznie wysokich schodach. Aga doczytuje, że Arun to ikona Tajlandii. No proszę, a jakoś tak na początku jej nie doceniliśmy.
Przeprawiamy się z powrotem promem i trafiamy na Targ Amuletów pod Pałacem. Dzielnie przedzieramy się przez niego, bo nie da się tu (czyli pod pałacem) znaleźć tuk-tuka za rozsądną cenę. Od razu 200-250bhatów. Jesu, za 200 to my z lotniska taksówką! Niestety są turyści, którzy te 5-6€ płacą, więc tuk-tuki szaleją. Udaje nam się jednak wybrnąć poza 'gorącą strefę' i utargować tuk-tuk za 50bhatów. Cel - Golden Mountain.
Nie wiem, czego się spodziewaliśmy, ale na pewno nie Disneylandu. Góra jest 'zrobiona' na górę. Strumyczki, kwiatuszki, wodospadziki, figurki... masakra ;-) Warto się jednak wytrwale wspiąć na szczyt, bo tam: 1) figurka do obklejania złotymi płatkami, a jeszcze wyżej 2) taras ze świetnym widokiem na miasto, który pozawala namirzyć resztę trasy - jeszcze tam przez mostek na kanale pod Democracy Monument, a potem na lewo pod Wielką Huśtawkę i do domu.
Schodzimy. Na dole w bardzo zgrabnym towarzystwie koegzystują stacja straży pożarnej oraz wielkie składy drewna. W ostatnim składzie odkrywam rzeźbione ornamenty - smoki, pawie, słonie, coś tam - w różnych rozmiarach i formatach. Nasze zachwyty dopiero po jakimś czasie budzą 'kierownika' rozłożonego na fotelu. No to się podnosi zachwalać swoje hand-made skarby, ale jakoś tak bez nachalności. Para smoków za 2000B, a paw, który mnie powalił, za 4000B. Przed pobiegnięciem do bankomatu powstrzymało mnie tylko lenistwo. I bardzo dobrze.
Za kanałkiem i mostkeim - fort. Omijamy. Coś co wygląda na pagodę. 'Mnie się nie chce, a tobie?' Dobrze, że pomnik widać z daleka i nie trzeba podchodzić. W międzyczasie chyba jakieś centrum wystawiennicze i wystawa... z Amsterdamu. Aga pogłaskana. Ulice już trochę wyludnione i zero turystów w tym rejonie. Bardzo elegancko. Jeszcze tylko Huśtawka i do domu tuk-tukiem.
Niestety koło Huśtawki odkrywamy kolejną pagodę. 'Chce Ci się? No jak Ci się chce, to możemy' 'E, płacić trzeba' ' No, jak już tu doszliśmy to wejdźmy, tylko 20B' I chwała Bogu, żeśmy weszli, bo to było drugie odkrycie sezonu. Nazwy nie pamiętam. Przestronny dziedziniec otoczony dziesiątkami dużych pozłacanych posągów Buddy, na dziedzińcu różne rzeźby (nasz faworyt to osiołki z niebywale precyzyjnie wyrzoźbionymi przyrodzeniami), zaś w centrum pagoda o ścianach i suficie ozdobionych filigranowymi ciemnymi freskami z olbrzymim Buddą siedzącym sobie w tradycyjnym lotosie na cudownie zdobionym piedestale po środku. Siedzimy podpierając sobie nawzajem opadnięte szczęki. I to wszystko w świętym spokoju, bez tłumu Francuzów wiszących nad głową (za to spotkaliśmy tam jednego miłego Polaka - studenta z Singapuru). Bardzo polecamy! (pagodę, nie studenta)
Potem miał być tuk-tuk, ale żadnego w pobliżu. Jest autobus, ale nie jedzie przez Chinatown. Shit. To idziemy nogami. Daleko straszecznie. Od zaczepionego przechodnia, który o dziwo zrozumiał o co nam chodzi, dowiadujemy się, że jednak 'bus namber one'. Pan tak się ucieszył, że może po angielsku i jeszcze pomóc, że tłumaczy nam, że teraz tu objazd i że lepiej to nie w lewo tylko prosto, bo roboty drogowe i prawie odprowadza nas na ten przystanek. Jednak przez te roboty drogowe autobusy tkwią w takim korku, że... ostatecznie wracamy do hotelu pieszo. Jeszcze raz okazuje się jaki to Bangkok jest mały. Tylko nogi bolą.
Dostajemy pokój, hura, prysznic. I z powrotem na miasto, tym razem do tej strasznie zakazanej dzielnicy, co to tyle o niej słyszeliśmy i taaaaakie rzeczy już sobie nawyobrażaliśmy, że wstyd na samą myśl. Małoletnie dziwki, dragi, chłopcy jeśli trzeba, transy, seks prawie na ulicy, cycki do zrobienia na zawołanie (czy to Grodzka nie w Tajlandii?...) i w ogóle sam bród wszeteczny. Czyli Potapong (teoretycznie 'targ nocny'). Może i jest za wcześnie, bo dopiero jakoś 21, ale idziemy.
Wielkie rozczarowanie. Może to kwestia tego, co to sobie nawyobrażaliśmy, co to się tam będzie działo, ale się nie działo. Ot jeden Pan proponuje 'live sex show', drugi - 'ping-pong show' (hmm?), a przez otwarte tu i tam drzwi widać wyginające się na rurach dziewczyny w bikini o urodzie raczej nie silikonowej. No wielkie mi tam to tamto, w Amsterdamie się więcej dzieje. Pewnie trzeba było zajść gdzieś na zaplecze toby się podziało, ale jakoś tak żadne z nas się nie kwapiło. Więc zrobiliśmy kółeczko po okolicznych kramach (w końcu to nocny rynek jest) i na zasłużony odpoczynek. Normę turystyczną wyrobiliśmy z nadmiarem. Tym razem Bangkok spodabał się nam dużo bardziej.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018