Spodziewamy obudzić się w Yangun, gdzie mamy być o 6tej. O 6tej Yangun nie widać, a za oknem rzęsiście leje. Po raz pierwszy spóźniliśmy się jakieś 1,5 godz. Do tego na zakończenie utrknęliśmy w kosmicznym korku autokarów zjeżdżających się z nocnych rejsów. Przez sam terminal autobusowy przeciskaliśmy się z pół godz., żeby na zakończenie i tak wyładować się w kałużę na środku przejazdu. Masakra. Leje nieustannie.
Yangun nie spodobało nam się jednomyślnie i od razu. Może od złej strony je zobaczyliśmy, tzn. od strony gigantycznych korków tkwiących w rozgrzebanych drogach i zalanych jakimś monsunowym deszczem. Szaro, mokro i jeszcze taksówkarz nas zeźłił, kiedy do umówionego kursu na lotnisko dołożył nam jakąś starszą panią, ale przy ładującym się jeszcze starszym panu odmówiliśmy współpracy i wynieśliśmy się do innej taksówki, której doświadczony kierowca jakimiś mniej uczęszczanymi zakolami dowiózł nas na lotnisko. Co prawda nie to, co miał, ale na szczęście nasze docelowe było zaraz obok.
A teraz horror 4 godzin oczekiwania. Strzałka wskazuje na airport restaurant, której nie ma. Odprawić możemy się dopiero o 11tej, więc najpierw koczujemy w jeeednej poczekalni, potem w druugiej obserwując otaczający świat i walcząc z zamykającymi się oczami. Na przykład chyba amerykańską wycieczkę 'historical ancient cities'. Nie wiedzieć dlaczego zawsze w sąsiedztwie mamy jakiś kosz na śmieci, który okazuje się być spluwaczką dla okolicznych strażników (to zadziwiające na ile sposobów można coś z siebie wycharczeć). Bo strażników na lotnisku mamy dostatek, dostatek tak duży i nudzący się, że czasem jedni masują drugich, żeby nie zasypiali.
Przed 11tą udaje się nam odprawić i otwierają się przed nami bramy raju, czyli wchodzimy do kolejnej poczekalni już 'przedodlotowej', a tam... kawiarnia! Mają kawę! Tarzamy się w rozpuście cafe latte, shake'a czekoladowego i kanapki z serem (właśnie, oprócz tofu to oni tu sera nie mają!).
O czasie odlotu nadal cisza, wszyscy siedzą, nigdzie nie wyświetla się informacja, w której bramce, któy lot... Dziiiwne... Postanawiamy obserwować zachowanie lokalsów, którym naklejono takie same naklejki co nam (że niby lot ten sam), może oni coś z ogłoszeń zrozumieją.
W końcu opóźniony odlot. Jakoś podejrzanie mało turystów i do tego to 'mało' wysiada w czasie międzylądowania w Thandwe. Z białasów do Sittwe docieramy tylko my.