Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Zachód słońca nad Zatoką Bengalską
Zwiń mapę
2013
21
paź

Zachód słońca nad Zatoką Bengalską

 
Birma
Birma, Ngapali Beach
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2987 km
 
Jesteśmy na nogach o 7:03. Nienajgorzej. Daje nam to czas na spokojne wymycie się i zejście na śniadanie. Okazuje się, że ten budynek obok to chyba faktycznie akademik i nasz herbaciany ogródek to studencka jadłodajnia, do której o poranku schodzą się też inni mieszkańcy - może urzędnicy, może profesorowie, a na pewno paru policjantów. Słońce, luz, więc się nie spieszymy, powolnie pijemy kawę.
Aga dostaje szarawą zupę, której nie lubimy i której nazwy nie możemy sobie przypomnieć (coś na 'eM'), ale z zaskoczeniem stwierdza, ze zupa jest dobra. Ja dla odmiany dostaję omletową kanapkę po raz kolejny, ale tym razem w środku nie tkwią tosty, lecz odmiana słodkawego chapati. Dooobre. A do tego donoszą mi zimne noodle z jajkiem. Niedobre. Ale co tam. Jemy, siedzimy, obserwujemy, żłopiemy... Niby nic, a tyle się tu dzieje.
W pewnym momencie dociera do nas, że między stolikami zasuwają tylko dzieciaki!!! Małe bajtle, które co prawda świetnie sobie radzą i nie wyglądają na zmuszane do pracy, ale czy nie powinny być w szkole?! Przecież dzisiaj poniedziałek! Wczoraj widzieliśmy tylko jednego malucha, uśmiechniętego, który chętnie do nas przybiegał i nawet dostał solidny napiwek i myśleliśmy, że 'a! pomaga w biznesie rodzinnym'. Dziesiaj jest ich chyba kilkunastu. Nie wiemy, czy się bulwersować, czy chwalić system, że niby uczy się dzieci odpowiedzialności i pracy (no nie to co u nas te rozpieszczane bachory), ale z drugiej strony... hmm...
Nad ich pracą zza centralnego biurka czuwa starszy pan - zły ekonom. Dzieciaki przynoszą mu zapłatę i wydaje im resztę. Ewentulanie sprzedaje jeszcze papierosy. Sprawny system, ale nadal nie wiemy czy nam się podoba czy nie. Zadziwia na pewno. Jeśli chłopaki pobiegną na 9tą do szkoły, to jest OK, ale co jeśli nie? I jak on im płaci?
Siedzimy, śmiejemy się, Adze zagląda w odsłonięte nieprzyzwoicie kolana pan z naprzeciwka, do mnie uśmiecha się odbarwiona na rudawo (chyba lokalna wersja blondu, bo jaśniej to oni włosów już nie mogą odbarwić) małolata. W pewnym momencie w knajpce pojawia się młody mnich. Też dzieciak. Przyszedł ze swoim garnkiem i menażkami po jałmużnę. Chodzi od stolika do stolika i jakoś nikt się nie kwapi. Wpadam na pomysł - ciekwe, czy przyjmie jałmużnę ode mnie, w końcu i tak nie zjem tych zimnych noodli. Więc za talerz i lecę za mnichem. O dziwo, jak tylko mnie zobaczył, natychmiast otworzył menażkę i wsypałem noodle. Podziękował krótkim skinieniem. Ja też się ucieszyłem :-) Chcę wracać, a tu stoi jakiś lokals, że chce z nami zdjęcie, jak to ja mnichowi tą donation. Jesu. Więc trafimy z mnichem do gazet :-) Kolejne ciekawe przeżycie.
Na zakończenie okazuje się, że na moja 'donation' bardzo nie spodobała się zarządcy-ekonomowi. Aga zauważyła, jak kogoś tam okrzyczał wskazując na mnie, a potem szybko wygonił mnicha z knajpy. Zły ekonom. Cóż, tak tu jest, a my możemy tylko obserwować i zapewne niewiele rozumieć, bo... chociażby, jak bardzo rozwarstwione jest to społeczeństwo? jakie zależności między grupami? jak bardzo 'rządowy' jest jest nadal Bogiem? czy smartphone jest oznaką luksusu i 'złapania pana Buddy za nogi'? Idziemy się pakować. Za godzinę trzeba jechać na lotnisko.
Robimy jeszcze szybki szacunek finansów. Bo tu trzeba zapłacić dolarami, a czy starczy na Ngapali i ile potrzebujemy jeszcze w Bangkoku. Okazuje się, że przez ostatnie dwa tygodnie wydaliśmy jakieś 600$ - spanie (najdroższe, 10-40$ za pokój), jedzenie (najtańsze, bo najchętniej w jak najbardziej lokalnych budach), przejazdy, wycieczki, haracze za wstępy itp. Do tego 500$ za elementy luksusowe i nieobowiązkowe, czyli 2 przeloty samolotami i balony nad Baganem. Hmm, chyba nie tak najgorzej.
Przyjeżdżamy na lotnisko jako pierwsi i nawet obsługi za bardzo jeszcze nie ma - stanowiska Air Mandalay i Air Bagan puste. No to po co każą na tą jedenastą przyjeżdżać? Mamy za to okazję zobaczyć spektakl rozruchu tej całej machiny - małego zaściankowego lotniska, mniejszego niż supersam niedaleko mojego bloku - od pustego holu po brzęczący tłum, w którym uwija się zdecydowany nadmiar bagażowych każdej zfirm - czerwoni z Air Mandalay i zieloni z Air Bagan.
Przy okazji dowiadujemy się, że gdybyśmy przybiegli tu wczoraj, tak prosto z łodzi, to moglibyśmy sobie po prostu kupić bilet i tak po prostu polecieć i już się grzać pod palemką. Aga pociesza, ze dobrze, że zostaliśmy, że daliśy szansę Sittwe pokazać się z lepszej strony, że wczoraj już niby lepiej, że to święto i w ogóle. No dobrze.
W tłumie wyłuskujemy paru turystów. Ze zdziwieniem. A przed samym wpuszczeniem nas do samolotu, dowożą jeszcze hurtowo cały bus białasów. Skąd oni się tutaj wzięli? Czyżby Sittwe wcale nie było takim zapomnianym przez wszystkich i omijanym miejscem? I gdzie oni się do cholery zakamuflowali, że ich w ogóle nie widzieliśmy. Łodzią z Mrauk U dziś nie przypłynęli, bo dzisiaj łodzi nie ma. No wot zachwostka. W efekcie - z puszczonego wg nas miasta leci pół samolotu białasó. Najwyraźniej wcale tu nie jest tak strasznie, jak to sobie wymalowaliśmy dwa dni temu.
Immigration, odprawa, poczekalnia, start, ciasteczko, lądowanie, immigration i odbiór bagaży... poza ogrodzeniem lotniska, gdzie kłębią się już przedstawiciele różnych resortów i zestaw wozów (od tuk-tuka, przez stylizowane ciężaróki, po luksusowe vany). My, że nie, że my siami, i że właściwie to nie wiemy czego chcemy. Z przewodnika wyłuskujemy jakąś nazwę ośrodka (Linn Thar Oo), gdzie ponoć cena mniej niż 380$, a nawet mniej niż 100$, jak w większości. No to się będzie działo. Ponieważ odmawiamy wszystkim wiezienia nas za 8000K i uparcie sobie drepczemy dalej, to natychmiast dogania nas jakiś van, że on to nas za 5000K. No skoro już promocja,to dlaczego nie skorzystać. Nawet klimatyzację strefową miał (niestety wiała ciepłym powietrzem).
W Linn Thar Oo, które podoba nam się już od bramy, dowiadujemy się, ze mają 'many standards' i 80$ i 60$ i 50$. Ykhm... No zobaczmy, może potargujemy. Ostatecznie pokój w piętrowym bungalowie na zapleczu, za to ze świeżo położóną tekową podłogą nas średnio interesuje. A bambusowe bungalowy z widokiem na morze są za 60$. Cholera. Przecież i tak nie ma turystów, to lepiej nam je za grosze wynająć i cokolwiek zarobić, ale lokalny biznes ma najwyraźniej odmienne zdanie. No to idziemy robić rekonesans w okolicy.
Za płotem znajdujemy Memento Resort (Aga twierdzi, że to ponoć wcześniej była część Linn Thar), który bambusowy domek pod palmami 10m od plaży z tarasem z widokiem na zachód słońca ma za 40$, ale że promocja 5$. Jesu, raj za 35$! I do tego wolny od turystów, bo sezon w przyszłym miesiący dopiero. Aga z wyrozumiałością akceptuje mój taniec szczęścia, gdy tylko pani, przed którą byłęm pełen niezadowolenia i rozgoryczenia, znika za węgłęm.
Jesteśmy w raju nad Zatoką Bengalską.
Domek z gustownych mat bambusowych. Z tyłu wieelka łazienka, z przodu tarasik z leżakami skierowanymi 'na zachód słońca'. Przed tarasem małe bambusiki i młode drzewko tekowe, a dookoła palmy, palmy, na szczęście z obciętymi kokosami, więc nic nas w nocy budzić nie będzie. A! i jeszcze natrysk do stóp, coby sobie piasek spłukiwać. Dalej 3 metry trawnika z palmą z przymocowanym prysznicem i już murek nad plażą z rzędem wygodnych drewnianych leżaków. A potem już tylko turkus wód, fale i zachody słońca. Mamma mia, bella donna, por favor... za przeproszeniem.
W końcu robię pranie! Wskakuję w longi i idziemy na rekonesans okolicy - plażą do wioski (zakupy) i z powrotem drogą (shit, sklep mamy pod resortem i to znacznie tańszy). A potem już tylko szał zdjęciowy, walka z falami, zachód słońca, kolacja na piasku w restauracji Sunset View (grillowane owoce morza i curry z krewetkami i jeszcze pieczone z miodem banany 'on the house'). Jest czego zazdrościć, więc nie trzeba się krępować :-)
Wracamy plażą, świecąc pod nogi, aby nie wdepnąć na uciekającego kraba, a jest ich tu cały rój. Przed spaniem na naszych leżakach pod gwiazdami jeszcze piwo Myanmar i próba chiroota. Taki papieros tylko, że nie z tytoniu, a z chiroota i wg mnie smakuje drewnem. Piwo smaczniejsze :-)
Jak ja tu będę spał przy takim huku fal?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018