Słońce, szum morza, palmy, odpływ, piasek, orzechy kokosowe, przypływ, kraby, słońce, szum, piasek... Masakra.
-----------
Więc skoro już jesteśmy na wakacjach od wakacji, to wstaliśmy o... 6:50. Najwyraźniej organizmy nasze uznały, że szkoda dnia. Więc śniadanie na pustym jeszcze tarasie nad plażą, gdzie żadnego gościa jeszcze nie ma, a obsługa jeszcze dyskretnie poziewuje. Tosty, jajka, papaja, OK (kiedy ja dostanę zwykłą kawę, a nie to cudowne '3 w 1'?) Więc co teraz?
Słońce nadal zbiera się z wschodzeniem, bo wschód jest z drugiej strony i trzeba poczekać, aż zacznie świecić na plaży. Przypływ - teraz do morza 5m i nie widać ani kawałka skał, które wczoraj omijaliśmy zanim doszliśmy do wody (czyli jakieś 30m dalej). Nasz kawałek plaży teraz obsługa hotelowa zamiata. Jak się później okaże ma to sens i efekt, bo później będziemy mieli okazję sprawdzić, że plaża w wiosce ma charakter wysypiska śmieci (zarówno z wioski, jak i morza).
Spróbujmy poleżeć. Ale leżenie nam nie wychodzi, jakoś mało siedzieliśmy w jednym miejscu ostatnimi czasy. O! Masaże tu robią. No to po masażyku - 60-minutowym, tradycyjnym, rakhaingijskim... No ciekawe. Acz jeszcze bardziej nas ciekawi, czy ten masaż naprawdę tradycyjny, czy zmontowali sobie tu taką tradycję na cześć turystów. Tradycyjny, czy nie, przyjemny i tak, od stóp do głów. Kręgosłupa mi jeszcze bardziej nie skręcili mam nadzieję. I tą metodą dotrwaliśmy już do 10tej... Hmm...
No to spacer - 'chodźmy na ten skalisty cypel, co to wczoraj chcieliśmy się na jego czubek wspiąć'. Idziemy, słońce, szum, po piasku uciekają kraby. Tu kobiety sprzedają orzechy kokosowe, które noszą w wielkich misach na głowie, tam inne sprzedają jakieś drobiazgi robione z muszli. W połowie drogi orientujemy się, że cypla nie ma, bo przecież przypływ. Może jednak chodźmy się jeszcze zdrzemnąć?
No to kąpiel, skakanie po falach, prysznic pod palmą, chwila poleżeć... Leżenie nam nie idzie. A to może chodźmy w drugą stronę, tam przypływ nie przeszkadza i może wioska jest. Uff... Dwu i pół godzinny spacer na drugi koniec zatoki i z powrotem. Przy okazji możemy zobaczyć inne resorty i ocenić, jak niewielu tu jest turystów teraz. W sumie może setka w całej zatoce - średnia wieku ok. 700 lat i model brytyjskiego kaszalota, więc w efekcie czujemy się jak jedyne tutaj świeżo wyklute z jajka świeżynki. Tyle, że te kaszaloty leżą w resortach po 300$ za noc, a my w bungalowie za 35$.
Resorty odstawione w standardach zgniłego zachodu, z zamiecioną plażą, przesianym piaskiem, wypolerowanymi palmami, odmalowanym na świeży turkus morzem i w ogóle strzałkami, gdzie morze, a gdzie nie. Kaszaloty w różnym stopniu rozlania wyeksponowane na leżankach drewnianych, leżankach bardziej lub mniej na piasku, bardziej lub mniej pod parasolem z liści palmowych, bardziej lub mniej wyściółanych, niemniej zawsze pilnie strzeżonych przez stażników (bardziej lub mniej ukrytych w budkach), żeby lokalność nie przeszkodziła. W międzyczasie resorty opuszczone albo jeszcze nieukończone, więc w stanie ruiny ogólnoświatowej. Wszystko utopione w palmach obdarowujących cieniem, ale zagrażających kokosami. Coś za coś. Na zwieńczeniu zatoki wspomniana wioska, reprezentowana przez wysypisko wszystkiego na plaży, więc odwrót.
Przypiekło nas, kąpiel, znowu poleżeć. Szlag mnie trafi.
Zaczęło grzemieć - o! może tropikalna burza nad morzem? Ale, że szumi uparcie, to przysnąłem. Gdy się obudziłem, to znów słońce, po burzy ani śladu. Kąpiel - do morza trzeba iść i iść, bo teraz odpływ i woda po kolana po horyzont. No nie ma lekko, w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności. W międzyczasie wysprzątano nam pokój na glanc (takie 'ąę', a my tu pranie w wiadrze i lodówka na piwo z kosza na śmieci, polaczkowo).
Odpływ. No to chodźmy na ten cypel, w końcu ileż można leżeć. Cypel skalisty, chyba z jakichś skał magmowych, w każdym razie takich warstwowych, co to one tymi warstwami pionowo się eksponują i przez to nierówno erodują i w efekcie bardzo kosmicznie wyglądają. Kosmiczność w ogóle nie przeszkadza buszującym tu krabom chyba bardziej morskim niż plażowym, za to dosyć przeszkadza małym rybom uwięzionym w pozostałych po odpływie sadzawkach. Wróci woda, będzie dobrze. Aga profilaktycznie stwierdza, że 'właśnie dlatego czasami lubi geologię'. Ja tam się na geologii nie znam, ale naprawdę bardzo tu odjazdowo, choć totalnie niewygodnie dla bosych stóp.
Wracamy, bo coś z nieba kropi (na horyzoncie widać zarys deszczu). W ramach zachodu słońca wystąpiła dziś różowa chmurka.
No to chodźmy poszukać internetu. Nie wiedzieć czemu, byliśmy zupełnie przekonani, że na Ngapali internet będzie wszędzie, na każdym kroku, w pokoju, w łazience i w ogóle. Oszukano nas. Internetu nie ma. Ponoć jest w hotelu 5 minut stąd. Idziemy. Hotel (Thande) odstawiony w kosmos, aż mi wstyd, że ja tu bosymi nogami z piasku. Pani w recepcji informuje, że internet very slow, że w lobby i, że tri dolars. Cokolwiek, my musimy dać znać, że żyjemy.
Pani prawie nie skłamała. Faktycznie w lobby i tri dollars, ale zapomniała dodać, że 'very fucking slow'. Aga nie może zalogować się nigdzie, mnie po 15 min udaje się wysłać jednego maila. Do tego coś nam chce odgryżć nogi w tym ekskluzywnym lobby. Uciekamy z tych luksusów. Ważne, że ślad po nas został.
Rozlało się. Jak to? Na szczęście wczorajsza knajpa kolacjowa 3 min stąd, damy radę. Daliśmy. W nagrodę grilowane ryby, curry z krewetek, kokosy, lime dżjusy, pieczone banany, sałatki jako prezent i pijana greczynka o urodzie turczynki mówiąca językami, a najbardziej pijacką wersją holenderskiego z Mastricht (wg Agi). Uwalona jak meserszmit (turczynka nie Aga), zamawia kolejne piwo i whisky dla towarzyszącego pana, który holenderski opanował lepiej i, który na wszelki wypadek wychodzi pozataczać się nad morze. Kobieta zdecydowanie z niejednego pieca chleb jadła i radę sobie w życiu da - jeśli to była 'randka w ciemno', to bez wątpienia opisała się jako jurna blondynka 20-latka, bez trójki dzieci i bez dwóch rozwodów. Na szczęście przyszłą nasza kolacja i daliśmy spokój randce w ciemno.
Potem powrót plażą, po której po ciemku kraby uciekają jak szalone. Mają dwie opcje - albo zakopać się w jednej z dziur albo uciekać szalonymi zakosami. Po deszczu piasek twardy, zwiać do nory (jak za dnia) się nie da, więc krabom zostaje opcja dwa - szalone zakosy. Wygląda to przekomicznie w świetle latarki, którą wzięła zapobiegliwa Agnieszka. Dzięki temu nie dowiedzieliśmy się, czy nadepnięcie na kraba, nawet małego, jest bolesne i trudno gojące się, czy nie. I dobrze.
Jeszcze tylko kontemplacja nieba, które tym razem w akcie skrajnego ekshibicjonizmu ukazało nam obfitość gwiazd, oj obfitość, choć palmy je trochę zasłaniały (no przecież się my się nie przesuniemy), ale na szczęście piwo znacząco ułatwiło percepcję i interpretację.
A potem zrobiło się już straaasznie późno i oboje padliśmy. 21-sza.