Miały byc wakacje, chcemy się w spokoju wyspać, ale po godzinie wiercenia w łóżkach odkrywamy, że już 7ma. Chcę do domu, przynajmniej sobie w końcu dłużej pośpię. Zanim udamy się na śniadanie jeszcze zmyślne pakowanie, bo bagaż idzie do lockera na całodzienne przechowanie, a potem trzeba się nam przekąpać i przeprać przed podróżą, więc trzeba rzeczy jakoś tak taktycznie poukładać.
Na śniadaniu sromotne rozczarowanie - nie ma naszego you're-crazy-guys-chłopca. Życie traci sens. Zagaduje nas jednak Tony, który nie jest właścicielem tylko menadżerem i nie jest z Australii tylko z Niemiec. I mówi tylko, co to można kupić w centrach handlowych i ile to ludzie kupują i w jakim to centrum handlowym był wczoraj i że na rzeczy lepsze niż chińskie podróbki to trzeba znać 'secret places'. Fascynujące... ale ja wolę swoją jajecznicę. Na szczęście jesteśmy bardzo wdzięcznymi słuchaczami, więc załatwiamy sobie te popołudniowe prysznice (na hotelowym basenie) na popołudnie.
No to na Chatuchak. Uregulowaliśmy hotel, więc zostaliśmy z 12 bahtami w portfelu (czyli cena wody mineralnej). Tym razem moja kolej wyciągnąc kasę z bankomatu, tyle, że... najpierw nie możemy żadnego znaleźć, a potem znaleziony nie chce wypłącać. No to kaszana. Błądzimy z tego powodu strasznie i miast iść prosto na kolejkę to włóczymy się naokoło. Na szczęście ostatecznie znajdujemy jakiś jeden ukryty, ale chętny ATM, co to się majątkiem z nami podzieli (i od tej chwili bankomatów dookoła jak mrówków oczywiście, życie).
Niedzielny targ Chatuchak jest na północy miasta i jak tylko wsiadamy do kolejki to wiemy, że nie tylko my o nim wiemy. Większość pasażerów jedzie aż tam. Po drodze mam okazję zobaczyć tą metropolitalną stronę miasta - kolejka jedzie na wysokości któregoś tam piętra między wieżowcami, apartamentowcami, centrami handlowymi. Zdecydowanie Bangkok to nie jest jakiś tam daleki wschód. I ma świetnie rozwiązaną komunikację, co wcale nie oznacza braku korków.
Na Chatuchak mieliśmy tylko tak sobie zajrzeć, zobaczyć co to. No targ ze wszystkim i wcale nie taki jak rynki, które widzieliśmy w Birmie, tylko cywilizowane zadaszone targowisko. Można się tak włóczyć godzinami, ale przecież nie planowaliśmy już żadnych zakupów, bo przecież pieniądze się skończyły. Szybko okazuje się, że jest zgoła inaczej i problemy pieniężne można po raz kolejny rozwiązać z pomocą bankomatu. Jakie to życie jest zaskakujące. W każdym razie, jeśli pamiątki z Tajlandii, to zdecydowanie trzeba na Chatuchak. Tu rzeczy jest mnóstwo i ceny można wytargować przyzwoite.
Na szczęście powróciło opamiętanie. Wyszliśmy. Ja z płaskorzeźbą smoka wielkości deski do prasowania, Aga - z zestawm naczyń i łyżek z drewna. I jak wyszedłem, to się dopiero zacząłem zastanawiać, jak ja właściwie tą deskę do prasowania zawiozę... Wpuszczą mnie z nią do samolotu? Czy w ogóle z Tajlandii wypuszczą, bo że niby dzieło sztuki? Aaaa... później się będę martwił, teraz boks.
Boks tajski. Zaraz obok targu (w małej uliczce nr 18/1, z tyłu za parkingiem, który jest po drugiej stronie linii kolejki niż targ) jest budynek BBTV, a w nim w niedzielę ok. 13tej są walki transmitowane na żywo, na które można wejść za darmo. My oczywiście pierwsi znawcy boksu i w ogóle zwolennicy walk, ale jak lokalny folklor, to przecież obowiązek turystyczny wzywa. Więc z tą deską do prasowania poczłapaliśmy w tą uliczke za parkingiem (której adres podał nam sprzedawca napojów, jak mu na migi pokazałem, że boks boks), co więcej im bliżej to już z daleka nam pokazywano gdzie iść, nawet bez pytania i tak ślizgiem wleźliśmy prosto na trybunę. No faktycznie ring jak malowany i kamerzyści dookoła, tłum się niecierpliwi. Niestety nie ma zapachu krwi i potu, jakiego się spodziewaliśmy tylko jakiś eukaliptusowy odświeżacz powietrza. No rozczarowujące. A białasy się pchają tłumnie, tylko skąd oni o tym wiedzą? Nam 'zdradził tajemnicę' Polak spotkany w Bagan, a tu proszę - tajemnica poliszynela.
Obejrzeliśmy dwie walki po cztery rundy i idziemy sobie. Jakoś bez euforii, ale to może kwestia złych miejsc lub zupełnego braku zrozumienia tematu. Się małolaty okładają wszelkimi kończynami a tłum wyje. Dziiiwnee... Niemniej warto chyba zobaczyć, może jak się tam parę godzin posiedzi, to w atmosferę można się wczuć, bo ta walka i te gwiazdy telewizyjne mijane w toalecie. My jednak musimy wracać, bo samoloty nie czekają, nawet czwarty raz z rzędu nagrodzonej linii Ethiad. Heh...
Posiłek regeneracyjny w garkuchni pod hotelem (smaku nie czułem po dotknięciu pierwszej łyżki, a oczy do tej pory mam czerowne od chilli). Oczywiście wybucha afera, bo żądają od nas 3 razy więcej niż się spodziewamy. Pertraktacje, tłumaczenia, obrazy i ostatecznie płacimy tylko 100B, a nie 210B. Taki niesmaczek na pożegnanie, na szczęście zaraz zmyty prysznicem w iSanooku. Pożegnania, śmiechy, zaproszenia come agai itede i darmowy tuk-tuk hotelu odwozi nas na najbliższą stację kolejki. Good serwis.
Jeszcze tylko niebieską linią za 35B na lotnisko (ekspresowa czerwona jest za 90B) i już pożegnania nadszedł czas. Nie tylko z Tajlandią, ale i z Agą, bo ja lecę już, a Aga lotem nocnym i teraz zostaje kiblować na lotnisku przez następne 6 godzin. Sama chciała. No to szybkie buzi buzi, żeby się nie rozklejać i już nadzieja na następną wspólną wyprawę, bo jednak zespół stanowimy sprawny, uśmiany i jednomyśłny. A jaki wydajny! :-)
Wsiadam w samolot. Koniec wyprawy...