Po godzinie wiercenia się na łóżku dochodzimy do wniosku, że już musi być straaasznie późno i może pora wstawać na śniadanie. 6:50... No tośmy pospali. Ustalamy, że zostajemy tu dzień dłużej, czyli jeszce jutro. Yes! :-D
Czyli... słońce, szum morza, palmy, odpływ, piasek, orzechy kokosowe, przypływ, kraby, słońce, szum, piasek... Masakra.
Dzisiaj z niedowierzaniem stwierdzamy, że średnia wieku spada z 700 na 70. Znaczy, świat nas znów zaskoczył i dostrzegliśmy dość dużo osób młodych (Niemcy, Francuzi, Anglicy, raczej zero Polaków). Nikogo ze znajomych (tęsknimy za Yeti, za Mumiami, za Pudlem... poznanymi dawno w samolocie czy autobusie). Może jeszcze kiedyś.
Po porannym rytuale jedzeniowym i sadownieniu się na leżakach przypominam sobie, że oni tutaj jakiś jeszcze masaż stóp robili, że niby 'refleksology'. W cuda nie wierzę, ale spróbować warto, zwłaszcza, że grosze. Okazuje się to być masażem nie tylko stóp, ale całych nóg (na szczęście nie musiałem ich ogolić!) z olejkiem. Absolutna rewelacja, nogom mym się należało po dokonaniach dni poprzednich :-) I co dalej?..
Aga dzielnie zasiedla leżak. To ja dowiem się, jak możemy stąd wyjechać. Otóż bilet na bus w jednej tańszej (13000K) agencji są tylko miejsca z tyłu, które się nie rozkładają, za to w drugiej droższej (16000K) miejsca są i... okazuje się, że też są tańsze. Wyjazd o 13, odbiór o 10:45, cokolwiek to znaczy. W Yangon o 5tej rano, czyli duuuużo godzin w busie na ponoć najbardziej 'bumpy road' w Birmie. Za to zaoszczędzamy dużo na jednym noclegu i bilecie lotniczym.
Na zasłużony podwieczorek postanawiamy sobie zaserwować pieczone banany i mrożoną kawę w naszej ulubionej restauracji Sunset View. Okazuje się, że banany są w prezencie, więc jeszcze smażona water grass i sałatka z awokado, a do tego druga sałatka z pomidorów (odkrycie - sos z limony i orzeszków ziemnych) też jest w prezencie... Jak oni tu zarabiają, jeśli połowa dań jest w prezencie?! Zauważamy jednak, że inni tylu prezentów nie dostają. Albo banany albo sałatka. My zgarniamy całą pulę. Przy okazji niechcący załatwiamy sobie piękną wieelką rybę do zgrillowania na kolację przy zachodzie słońca (bo knajpa jest na plaży ze stolikami na piasku pod parasolami z liści palmowych i zorientowanych perfekcyjnie na zachód).
Zanim wrócimy zeżreć tą rybę, trzeba się czymś zająć. To robimy kolejną sesję zdjęć piasku i skał, a potem piwo Myanmar i kontemplacja łódek na horyzoncie, których nadal jest tyle, ile w nocy, tyle, że teraz nie świecących reflektorami w wodę (pewnie łowili jakie homary albo co). Chore umysły podsuwają nam wizję rybaków w siatkowych podkoszulkach, relaksujących się na pokładzie z maseczką na twarzach i ogórkami na oczach. Albo słońca za dużo albo piwa. Chodźmy lepiej jeść tą rybę.
Coś usłyszeliśmy o 'happy hour', ale nie wiemy co, więc idziemy na wszelki wypadek grubo przed zachodem, najwyżej se widoki pokontemplujemy. Niestety, gdy dochodzimy, na horyzoncie pojawia się deszcz i wkrótce zaczyna lać. Niepewni co dalej, widzimy akcję ukrywania stolików w kuchni. No w końcu to lokalsi i znają tutejsze burze, ale żeby aż tak?! Okazuje się, że te stoliki w kuchni są dla nas i w efekcie.... zamiast widoku zachodu słońca (którego i tak nie widać przez deszcz) my widzimy kuchenną krzątanine brygady liczniejszej niż aktualna klientela.
Bardzo ciekawe doświadczenie. Widzi się, że wszystko robione jest po kolei, z naturalnych produktów, nie jakieś tam suszonki czy mrożonki czy glutaminiany. Czeka się długo, ale jak wjeżdża talerz (co poprzedzone jest układaniem na kolanach serwet) no to już palce, widelce, pałeczki i talerze lizać. I tak było właśnie z naszą rybą. I jeszcze trafiliśmy na 'happy hour', więc próbujemy drinków - Aga miksowaną z ananasa i kokosa ( a nie jakichś tam soków) czyli gęstą jak krem pinakoladę, a ja caipirinha. Szkoda, że to kolacja pożegnalna. Mógłbym poprosić tu o azyl.
Wieczorna kąpiel w falach przypływu. 21sza. Spać.