O Windhuk właściwie nie ma co pisać. Jesteśmy tu tylko dlatego, że trzeba było gdzieś wysiąść z samolotu, trochę zaaklimatyzować, a przede wszystkim wynająć 4x4, żeby się stąd wynieść.
Air Namibia przywiozła nas tu w całości, marnie karmiąc, za to w towarzystwie bandy ruskich chłoporobotników z wąsami, którzy zaraz po odprawie udali się do okienka z wyeksponowanym karabinem. Zagadki tej nie rozwikłaliśmy i zapewne w takiej formie pozostanie ciekawsza.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu: ziiimnooo... 8 stopni (5:30 rano, godzina do przodu). Nepalska kufajka za bardzo nie pomogła, trzęsło mną uparcie. Do tego ciemno - wschód słońca o 6:30 (za to zachód o 17:30, znaczy za dużo w ciągu dnia się nie nachodzimy). Czyli faktycznie zima. Na szczęście pełnia księżyca i widać, w którą stronę budynek główny. Żeby rozładować kolejkę do odprawy, uprzejmie przepchnięto nas do okienka 'diplomatic'. OK. Jeszcze bagaż (doleciał!) i wyjeżdżamy za bramkę, gdzie... gładko przejmuje nas sensownie wyglądający przedstawiciel naszej firmy od 4x4 dzierżący kartkę z na tyle przekręconym nazwiskiem Agi, że udało nam się z nim utożsamić.
Oddalenie się od kolejki właśnie wylądowanych turystów oznacza, że zostajemy jedynymi białymi w bandzie czarnych twarzy. O dziwo, różnych i rozróżnialnych i, o dziwo, jakoś nas to nie onieśmieliło, zapewne za sprawą naszego spokojnego przedstawiciela, który z pełną rutyną i wyrozumiałością przegania nas przez kantor (ponoć najlepszy kurs jest na lotnisku, Thomas Cook; uwaga! bardziej opłaca się przylecieć z euro!) i na parking i ładuje do Toyoty Hilux (jeee... dostaniemy taką jutro).
Droga do Windhuk (40km). Za oknem świta i zaczynamy dostrzegać przesuwający się krajobraz i... jesteśmy sprzedani w jednej chwili!! Na amen! Afryka. Wystarczy, żeby było tak, jak teraz i będzie odpał. W gapieniu oczywiście przeszkadza przedstawiciel, bo usiłuje przemycić kilka tajników jazdy 4x4, ale w końcu nie wytrzymuje i po raz kolejny chce ustalić, dlaczego właściwie my bierzemy samochód jutro, a nie dzisiaj. No dlaczego? No, bo tak. Dzisiaj go nam nie trzeba i już. Zwłaszcza, że nanożnie przekonaliśmy się o wielkości Windhuk - w godzinę tam i z powrotem na butach.
W Chameleon Backpackers mogą nas zameldować dopiero po 7mej, a pokój dostaniemy po 12, ale przynajmniej możemy się w spokoju uwalić na sofy w lobby i w końcu trochę w poziomie poprzebywać. Ale zaraz dziwnie wyglądający, ale nad wyraz elekwentny portier ciągnie nas na śniadanie. Gorąca herbata otwiera mi na tyle oko, żebym zauważył basenik, a przy nim kryty strzechą bar. No ślicznie. Palmy, kwiatki i aloesy sobie pominę, bo to oczywistość. Niech tylko słońce zacznie operować, bo nepalska kufajka nadal nie wyrabia (kuchnia i jadalnia oczywiście na otwartym powietrzu).
Potem już tylko pełny chillout. Trochę pobyczymy się na fotelach przy basenie (herbata, słońce), trochę podrzemię, gdy Aga będzie wyciągać informacje od jakichś Niemców, ale w końcu budzi się w nas echo obowiązku i, by zabić czas do wpuszczenia nas do pokoju, idziemy przyjrzeć się 'shopping center'. Żywieniowa hala targowa za rogiem uświadamia nam, jakiego oprowiantowania mamy się spodziewać, ale zakupy zostawiamy na jutro.
W końcu, gdy już dostajemy pokój (a dokładnie 2 łóżka w wieloosobowej sali za 150N$ każde), robimy księgowość i małe przepakowanko, idziemy zobaczyć co to tu można zobaczyć. Wbrew powtarzanym nam kilkakrotnie ostrzeżeniom, decydujemy się jednak zabrać aparat i plecak i jakieś pieniądze na miasto, gdzie ponoć nawet wyglądający na urzędników przechodnie tylko czekają, by nas złupić, a taksówki porwać i ograbić, nie mówiąc o tym, że nie wiedzą w ogóle, gdzie nas zawieźć. Tak głoszą napisy na ścianach recepcji, bramce wejściowej itepe. Na szczęście nasze nieposłuszeństwo nie kończy się źle.
Miasto (kilka ulic wokół Independence Ave z chaotyczną zabudową kilku w miarę nowoczesnych wysokościowców) obchodzimy w godzinę, wliczając w to godzinę opalania się na trawie w Zooparku i godzinę żłopania pysznej kawy (Rwanda) w jakimś pasażu handlowym (pyszna tarta z orzechami pecan). Kościół protestancki na środku ronda, pomnik bohatera przed wejściem do perfekcyjnie zignorowanego przez nas muzeum narodowego, zadrutowany park przed parlamentem, wieża zegarowa, zamknięty teatr, zamknięta galeria narodowa, zamknięte sklepy, fontanna z meteorytami, nietryskająca wodą i okradziona z dwóch meteorytów. Ludzi faktycznie, jak na lekarstwo - może niedziela? może za zimno? a może faktycznie ich tu nie ma? W kilku miejscach sprzedaż pamiątek, a w tym grupa kobiet Himba! W pełnym Himba-rynsztunku boso na parkingu (rynsztunek to ciało wysmarowane czymś? dla niebywałego odcienia i ochrony, włosy udrapowane błotem, swawolnie uwolniony bujny biust, niekoniecznie sprężysty i stawiający wyzwanie prawom grawitacji). Dla równowagi dane nam było spotkać rónież kilka przedstawicielek Herrero w Herrero-rynsztunku, czyli suknie, spódnice, bluzki, ornamenty, a przede wszystkim finezyjnie upięte nakrycie głowy, Adze kojarzące się z rybą-młotem, a mnie z futurystycznym radarem albo Star Trekiem po prostu. Za to wielce ozdobnym.
I tak oblazłszy stolycę, pozostawiwszy sobie teatr, galerię narodową i dworzec kolejowy na 'przed-wylotem', dodreptaliśmy do hotelu i umordowani zlegliśmy przy basenie zebrać myśli i pozwolić trochę się zebrać ciałom do kupy (przy basenie wcale nie znaczy w gorącym słońcu, a wręcz przeciwnie). Pewnie padniemy już o 20 i... tak to już będzie przez najbliższe 3 tygodnie. Ha! Witaj przygodo.
Toyotka Hilux single cab equiped ma być naszą jutro o 8:30. Acz za cholerę nie mam pojęcia, gdzie nas zawiezie jutro. Ponoć Kalahari.