Noc przespaliśmy z trudem, bo padłwszy już o 20, a może o 21 uwględniwszy rytuały higieniczne, chcieliśmy witać nowy dzień już o 4:30. Jakoś do 7 dotrwaliśmy starając się ignorować życie wieloosobowe naszej sypialni. Śniadanie, pakowanie i tyle co sobie usiedliśmy, a tu już macha do nas zza basenu nasz przedstawiciel. No jak tak przed czasem...
Odbieramy samochód - śliczniutką bielutką Toyotę Hilux jednak double cab, bo single nie było. Może to i lepiej. Nówka prawie nie brąchana, bo zaledwie 12300km na liczniku. Rytuał pokazywania co, gdzie, czym i czego nie kończy się podpisaniem cyrografu. Właściciele rozmawiają ze sobą po niemiecku, komentując to i owo, co powoduje nieznaczną konsternację w momencie wpisania adresu przez Agę i wyjścia na jaw naszego pełnego rozumienia ich komentarzy. Wszystko jednak kończy się przyjaźnie a my zostajemy uczuleni na wszystko od szybkiej jazdy począwszy (bo oni dostaną sms z ostrzeżeniem, a nam wszystko zacznie wyć) po zamykanie drzwi przednich, gdy się jest z tyłu samochodu, bo 6 sek złodziejowi wystarczy. I wyjeżdżamy. Najpierw Aga.
Początki zawsze są trudne więc pomagamy sobie nawzajem, żeby nie wjechać na przeciwny pas, na rondzie pod prąd (w lewo!) albo nie otworzyć drzwi zamiast zmienić bieg. Więc podpowiadam, którą ręką biegi i, na który pas i wyłączam wycieraczki po próbie użycia kierunkowskazu. Potem Aga pomaga w ten sam sposób mnie, gdy sie już przesiądziemy.
Mamy jechać trasą B1 na południe Windhoek i zupełnie nie wiem dlaczego uparcie usiłowaliśmy ją porzucić, mimo, że już na nią wjechaliśmy. Na szczęście udało się wrócić. Okolice Windhoek górzyste i efektowne, więc pierś radość i zachwyt rozpiera. Dobrze. Z tej radości wjechaliśmy na jakąś podrzędną stację benzynową i zaopatrzyliśmy się w kartę SIM i zrobili poważne (acz na pewno nie porządne) zakupy żywieniowe. O ich porządności później.
No i tak se jedziemy, widoki piękne. W ostatniej chwili Aga wypatrzyła znak 'Zwrotnik Koziorożca, przy którym wszyscy robią foty. To my też.
I z tej radości postanowiliśmy użyć trasy naokólnej, bo po drodze pustynia Kalahari i w ogóle wizja wydm, czerwonych piasków, krajobrazu księżycowego przyćmiła rozumy nasze. Otóż Kalahari to ściema! Najwyraźniej schowała się pod ziemię (wg teorii Agi) i tylko czasem wystaje spod trawy czerwonym piaskiem. Cóż. I tak było miło. Pierwsza walka z grawelem czyli tutejszą drogą szutrową wygrana.
Usiłujemy zdobyć miejsce w Kalahari Anib Lodge. Są tam 3 miejsca kampingowe, ale już zajęte. Przemiła obsługa w postaci uśmiechniętego Zulu pomaga wydzwonić nam najbliższy kemping i już mieliśmy się tam wynosić, gdy... zza pleców odzywają się jacyś niemcy, że nas przyjmą na swoje miejsce, bo miejsca na 3 samochody, a nie jeden i w ogóle to nie ma problemu. Radość dzika, bo jak wiadomo gupi to ma szczynście. A miejsce faktycznie super - odosobniony bungalow z łazienkami przy drzewku wśród łanów tej zarośniętej Kalahari.
Mimo, że już zachód słońca (no w końcu to już pora Teleekspresu) decydujemy się na spacer (wśród tych pól jest szlak wytyczony), ale szybko rezygnujemy, bo się ściemnia i chłód nadciąga (w końcu zima). Więc kolacja. Walki ze spaghetti nie będę opowiadał w szczegółach, mimo, że komicznych, podsumuję tylko, że gdy do ugotowanego gara makaronu usiłowaliśmy dodać sos z puszki, tenże sos okazał się być pełnym daniem - sosem w komplecie z makaronem. To było za dużo - zalaliśmy wszystko alkoholami i może dlatego pierwsze rozkładanie namiotu poszło nam nad wyraz gładko. Namiotu na dachu samochodu dodam dla przypomnienia. Odkryliśmy poduszki i prześcieradła, koce i śpiwory, wszystko zgodnie z umową. Wykokosiliśmy się bardzo składnie i padnięci padliśmy o 20tej.
Pierwszy dzień trasy zaliczony.
325km