Dzień zaczyna pobudka znów przed wschodem czyli 5:30 (na następnym wyjeździe to już chyba w ogóle nie będziemy spali... a ja marudziłem w Birmie, że wstajemy o 7mej) i śniadanie na trawie na brzegu rzeki, gdy słońce coraz szerzej rozświetla przeciwległy brzeg i wszechobecne góry. Do tego nowość - chmury! po raz pierwszy od dni paru widzimy chmury!
Dzisiaj ma być głównie 'przelot' więc postanawiamy często zatrzymywać się po drodze, w tym by przyjrzeć się słomianej osadzie i winnicom raz jeszcze. Potem jazda przez dolinę rzeki Oranje - 80 km pełnego odjazdu! nawet jeśli teraz jest pora sucha i rzeka niewielka, a po bokach nie ma rozlewisk i dopływów, których ślady widzimy. Doga wije się nad rzeką między dwoma pasmami gór. Czasem jedziemy półką skalną, czasem przebijamy się przecinką w skałach, czasem szeroką drogą szutrową, solidnie falującą w pionie. Radość kończy posterunek kontroli, których zachwycamy informacją, że w Polsce mówi się po polsku. Potem już asfalt aż do Luderitz. Po bokach góry, strusie, linia kolejowa i egzemplarz oryksa. Mamy plany zjeść coś w Aus (miasteczko po drodze), ale okazuje się tak duże, że nie zauważamy, że już wyjechaliśmy, zanim wjechaliśmy na dobre. Cóż.
Przed Luderitz zaczynają się piachy - mocny wiatr nawiewa pasy piasku na jezdnię, a po bokach zauważamy tworzące się wydmy. Kosmicznie. W końcu Luderitz, przez które przebijamy się na wylot aż do Shark Island, która kiedyś była wyspą, ale jak wybudowali port to jest tylko półwyspem i, na której jest kemping, gdzie chcemy się zatrzymać. Chicago znane jako 'wietrzne miasto' może się schować ze wstydu. Tutaj duje, tak, że ludzie w kurtkach wyzawijani, a duje tak przez cały rok nieustannie. Rozbicie naszego namiotu na końcu cypla traktujemy z pewną taką nieśmiałością jako kolejne wyzanie. Odlecimy czy nie? A może się nasz nadaszny namiot na nas złoży? Parkujemy samochód za skałą (ykhm... ostatnią na półwyspie), która wydaje się najlepiej chronić przed wiatrem i pozostawiając dylematy na później, idziemy na rekonesans do miasta. Niech mi tylko górale na halny teraz nie marudzą. Tutaj mają gorzej.
Okazuje się, że ze wszystkich atrakcji wykupimy tylko rejs na Halifax - wyspę pingwinów afrykańskich. Do zamkniętej kopalni diamentów Elizabeth Bay, która leży w zakazanej strefie, nie da się załatwić pozwoleń od koncernu wydobywającego diamenty ot tak z dnia na dzień, a do Kolmanskoop - opuszczonego miasta wydobywców diamentów - możemy sami byleby przed 13, bo potem 4-krotnie drożej. Już 15ta. Miła pani z biura turystycznego, wyglądająca i mówiąca jak żurnalowa starsza brytyjska lady wszystko nam detalicznie eksplikuje. Na uwagę, że śpimy na Shark Island, trochę szerzej otwarła oczy, westchnęła i potwierdziła, że zwykle nie zwiewa namiotów, ale niczego nie obiecuje.
Luderitz zwiedza sie w 25 minut z dłuższymi przystankami na zdjęcia dziwnych kolorowych po-niemieckich domków z początku wieku. No chyba, że ktoś chce utknąć w którymś kościele albo domu Goerkiego (kogo?). My wolimy na obiad przy molo. Mimo wstępnego oporu Agi okazuje się to genialne rozwiązanie, którego oboje potrzebujemy. Solidne porcje ryby z widokiem na molo i zatokę w słońcu, skropione Summer Shandy (smakuje jak piwo ze spritem), kalmarami i wykończone smażonymi lodami (dokładnie - fried ice cream) przekonują nas, że jednak jesteśmy na wakacjach. Taak, tego nam było trzeba.
Ciężkim krokiem wacamy na zachód słońca na naszą skalistą już-nie-wyspę, gdzie w końcu z pewną nieśmiałością rozkładamy namiot, któremu Aga wylewa ławę fundamentową w postaci stosu kamieni na końcu drabinki (która nie wiedzieć dlaczego postanowiła wisieć w powietrzu) żeby nas w środku nie złożyło. Tia... Inżynierskie roboty ziemskie. Z okna namiotu mamy widok na zatokę, a po jej drugiej stronie rozświetlone miasteczko. Może rano wschód słońca będzie w tąże stronę też? O ile wiatr trochę ucichnie i nas w namiocie nie złoży. Na kemping na szczęście ktoś jeszcze przyjechał, więc jakby co nie złoży nas jedynych. No trochę mamy mieszane uczucia w tym wietrze, ale jak damy radę to znów będzie co opowiadać ;-)
PS.Czy niemcy musieli być okupantami wszędzie? Pod Aus jest nawet obóz z czasów pierwszej wojny... O pardonsik, wtedy to się kolonializm nazywało.
406km (1415km)