Dzień banalnie prosty. Należy wstać, umyć się, zjeść, spakować i dotrzeć do obrośniętej już legendą od początku planowania wyjazdu Etoshy - największego parku przyrodniczego Namibii. I dokładnie tak robimy, dodając jedynie tankowanie i wizytę w sklepie dla uzupełnienia zapasów.
Planowaliśmy byli wjeżdżać od strony Namutoni, ale po drodze znajdujemy kuszący drogowskaz na Bramę 'King Napale' czy jakoś tak. Przewodniki twierdzą, że można tamtędy wjechać, więc jedziemy. Faktycznie można wjechać, dostaje się permit, jedynie należy potem zapłacić za wjazd do parku w Namutoni (80N$ za osobę za dzień + 10N$ samochód), de facto w parku już będąc. W sumie zaoszczędziliśmy trochę kilometrów, wjechaliśmy wcześniej, ale ten odcinek to straszne chaszcze, w których nic nie widzieliśmy.
Obóz w Namutoni, chociaż ma stary wymalowany na biało fort, jakoś mi się nie spodobał. Uiściwszy ruszyliśmy dalej i w nagrodę po drodze spotkaliśmy pierwsze tabuny zwierząt - zebry, żyrafy, impale, jakieś bawoły, dziki (je to chyba poza parkiem), a nawet samotnego słonia. I to tak bez większego zachodu i wodopojów. Ot, łazi sobie towarzystwo wszędzie i licznie.
Dobrze przed zachodem słońca docieramy do Halali (teoretycznie bramy obozów otwierają się o wschodzie, a zamykają o zachodzie). To jest środkowy kamp z ogólnodostępnych (na zachodzie jest Okukaejo, a na wschodzie rzeczone Namutoni). Przy próbie rezerwacji na 2 tygodnie przed wyjazdem nie dostaliśmy miejsc w Okakuejo, a w zamian - w Halali i to chyba dobry traf. Halali jest w centrum parku, a więc jest dobrym punktem wypadowym do objeżdżania go, a przede wszystkim jego oczko wodne czyli wodopój dla zwierząt, jest oddalone od obozu i jest przy nim ciszej (co nie znaczy, że cicho). Dla nas taktycznie - wjeżdżamy popołudniu i widzimy połowę, następnego dnia objazd, a kolejnego wyjeżdżamy rano - i oglądamy drugą połowę. Więcej o Etoshy jutro.
Dla nas Etosha oznacza przede wszystkim odpoczynek od wakacji. Obiecujemy tu sobie luźniej, i spokojniej, i swobodniej, i wolniej, i w ogóle. Na to konto robimy sobie w spokoju grilla (braai) i dopiero najedzeni, rozpakowani i odpoczęci idziemy po zmroku sprawdzić, co to właściwie jest to oczko wodne.
Idzie się kawałek, a potem trafia do jakiegoś natchnionego teatru. Publiczność siedzi, jak zaklęta na ławkach i kamieniach, a naprzeciwko jest kałuża w kształcie serca oświetlona sodowym światłem. Magiczna ciiiszaaa... Wszyscy się gapiooo... i potępiajo tych wydających jakiekolwiek dźwięki. Czołówki wywołują zbiorowe oburzenie. Niemniej nam przydarzyła się wycieczka dzieci jednego dnia, a drugiego - chyba rusek namiętnie robiący zdjęcia z flashem z aparatu (zasięg 5m) nosorożcowi odległemu 20 m.
Mamy szczęście. Jak tylko się sadowimy na ławce (Aga skombinowała pierwszy rząd), to przychodzi nosorożec, a potem drugi. Suuupeer. No i tak się kręcą dookoła. Gdy już niby sobie odeszły, to przychodzi słonica z dwoma małymi i pije u samego wylotu rury (oczko jest wspomagane pompą) tak, że woda w rurach bulgocze. Suuupeeer. A w tle, za krzakiem, nosorożce zaczynają się łomotać. Ykhm... Też super.
Na zakończenie naszego tutaj wysiadywania śni nam się normalnie sen na jawie w kolorze lamp sodowych. Z buszu wychodzi stado słoni (ponad 20 sztuk), otacza sadzawkę i zbiorowo pije, czasem pocharkując albo porykując. Słów brak.
258km (4750km)