Rano mimo braku musu i tak pobudka o 6tej. W zwyczaj nam weszło. Śniadanie i o 8:30 zwija nas niezniszczalny Ricky w kufajce i białych podkolanówkach zaciągniętych ile się da, aby dokończyć formalności z oddaniem samochodu.
Resztę poranka spędzamy w miejscu bardzo przyjemnym, zaraz za Chameleonem - Artisenal Center czy też Craft Center w budynkach starego browaru, gdzie można kupić oficjalną sztukę produkowaną ludowo i namibijsko. Zawiało Europą bardzo i wszelkimi takimi postindustrialnymi miejscami przerobionymi na kulturę. Polecamy. Na wszelki wypadek zakupy wspomagamy na targu dzikim, pod hotelem Hilton (tam, gdzie to te panie Himba z biustem i dziećmi na parkingu).
Aga nie spoczęła, dopóki nie zawlokła mnie do galerii. Przyznam, że ogólnie nie bardzo protestowałem (tylko moje nogi miały nieznaczne obiekcje), bo powiedzieć, że się było w Namibii na safari, to takie zwykłe, ale kto się przyzna, że był w Namibii w teatrze albo galerii narodowej. Wystawa ciekawa - trochę grafik, ale przede wszystkim zdjęcia Tony'ego Figuera. Estetycznie satysfakcjonujące.
Jeszcze kawa. Jeszcze lunch w browarze. Powrót do hostelu. Prysznic przedpodróżniczy. Przepakowanie. I oczekujemy na kolejne odebranie nas przez niezmordowanego i wiecznie uśmiechniętego Rickiego z naszej firmy wynajmującej 4x4. Ricky pracował jako taksówkarz w Windhoek, potem jako przewodnik w biurze wycieczkowym przy naszym hostelu, dzięki czemu zjeździł całą Namibię, a potem, gdy powiększyła się rodzina przeszedł do firmy wynajmującej samochody jako pan od wszystkiego. Odwozi nas na lotnisko, w towarzystwie swojego brata, który też leci do Frankfurtu z małą torebką zaledwie dając nam możliwość popodziwiania braterskiej pogawędki w języku damara, czyli jedynym wykorzystującym 'kliki'.
Lotnisko międzynarodowe w Windhoek im. Hosea Kutako jest mniejsze od Balic przed przebudową, a przynajmniej takie sprawia wrażenie, bo jednej poczekalni towarzyszą całe 4 bramy. Przyjechaliśmy asekurancko wcześnie, więc mamy okazję znudzić się podziwianiem go. Mimo kilkukrotnych padnięć zasilania udaje nam się odprawić, wysłać bagaż do portów docelowych i zdobyć miejsca obok siebie. Aktywności bezcłowych za bardzo nie ma gdzie tutaj uprawiać. Czas urozmaiciła nam jedynie batalia w celu odzyskania podatku, która zakończyła się ogromną klęską i ogólnym rechotem naszym i obsługi. Otóż chciałem odzyskać całe 27N$ (na kawę, jedną), ale okazało się, że opłata za zwrot wynosi 25N$. Za 2,20N$ (jakieś 70 groszy) podziękowałem uprzejmie paniom z okienka, które walczyły z systemem przez 10 minut i wydrukowały ze 4 formularze, które musiałem popodpisywać. No cóż. Kupiliśmy tylko jedną pożegnalną kawę za resztki randów, które zostały w portfelu.
Do samolotu tradycyjnie piechotą, wzbudzając zdziwienie, bo przecież zima, a my jako jedyni w krótkim rękawku. Ciekawe czy znowu usłyszymy, że 'sleeping on the floor is prohibited' czyli, że formalnie nie wolno spać na podłodze. Afryka... na pewno damy radę, nawet na siedząco.
Żegnaj Namibio. Fajnie było, choć najprawdopodobniej już tutaj nie wrócimy.