Czegoś takiego nie widziałem. Dużo widziałem, ale takiego tworu jak Tbilisi - nie.
Nazwa pochodzi od ciepłych źródeł siarkowych wzmocnionych legendą identyczną jak ta o Bolesławie Chrobrym, polowaniu, jeleniu cudownie uzdrowionym przez wody i lokowaniu Cieplic. Tutaj był to Wachtang Gorgasali, którego syn przeniósł stolicę z pobliskiej Mcchety do Tbilisi. Są tu ślady tysiącleci, a nawet słyszałem teorię, że to stąd wywodzi się najpierwszy człowiek. Każdy by tak chciał.
Dotarliśmy szczęśliwie w okolicach 9:30 (po 3:45 jazdy z Kutaisi) na Plac Swobody. Dobre to miejsce, bo na środku prócz fontanny i gromadki aktywnych naganiaczy posiada punkt informacyjny (ogarnięte dziewczyny, darmowe mapy), zaś wokół znaleźć można bank, kantor, bar, ratusz, Mariota oraz stację metra. Komunikacja - pewien angielsko-rosyjski koktail językowy wzmocniony mową ciała.
Przewalutowani, zaopatrzeni w zestaw nowych map i wiadomości o możłiwościach turystycznych w okolicy, wzmocnieni kawą i pierwszą porcją gruzińskich przysmaków udajemy się metrem do hostelu (przejazdy 0,5GEL, ale potrzebna jest karta Metropocket? za 2GEL, zwracalna w ciągu miesiąca, którą nabywa się na stacji). Jak głeboko oni mają te stacje!
Nocleg zarezerwowany mamy w Irina's Hostel (19 Ninoshvili) - miescu chyba kultowym, bo ponoć nie ma w Tbilisi miejsca bardziej przyjaznego Polakom niż to, a to za sprawą niestety zmarłej w tym roku tytułowej Iriny. Teraz hostel prowadzą jej córki. Czy takim samym zapałem? Tego nie jesteśmy w stanie ocenić. Hostel zajmuje dwa ostatnie piętra kamienicy. Jest dość klimatyczny (mieszanka zabytkowych mebli, zagracenia, nowych kafelków w łazienkach, subtelnego niedomycia i rodzinnej atmosfery, bo właścywie śpi się w czyimś mieszkaniu). Dzielnica przeciekawa, 'autentyczna' mówiąc eufemistycznie. Dostaliśmy dla siebie 6osobowy pokój przy kuchni na dolnym piętrze, jak się później okazało - pokój zwany Azerbejdżanem. W końcu można trochę nogi wyprostować, a wychlanie połowy wręczonych win siedząc na kręconych metalowych schodach na balkonie z wyraznie używanym łóżkiem pozwoliło nam trochę uspokoić rozkołatane przez 24godzinną podróż dusze.
'W miasto' ruszamy z delikatnym opóźnieniem, gdyż jeszcze należy pojechać do biura agencji Vanilla Sky opłacić zarezerwowane bilety na przelot z Nakatari do Mestii (65GEL, loty pn, śr i pt o 11:00 rano). Zobaczymy czy się uda popodziwiać Kaukaz z góry, bo często loty są odwoływane ze względu na pogodę.
Zanim trafimy na turystyczną oś - Shavieti St dane nam zobaczyć świetnie zrekonstruowane mury przy ul. Puszkina oraz sąsiadującą z nią bezpośrednio delikatnie mówiąc - niewyremontowaną ul. Nishnianidze. Dobre zestawienie. A później już standard czyli spracer przez obiekty zaznaczone w przewodnikach tłustym drukiem - kościoły prawosławne nie tyle romańskie co przedchrześcijańskie w różnym stopniu ruiny, tudzież odrestaurowania (Anczischati, Sioni, Metechi itede). Niestety nie wchodzimy, bo we wszystkich trwały nabożeństwa, a my w krótkich koszulkach i spodenkach itede. O dziwo we wszystkich zauważam siano na podłodze. Przed jednym -Metechi - ślub albo pokazy okołoślubne w pełnej gali (we wtorek?!): w środku niezależne nabożeństwo, obok siedzi sędziwy pop z archetypiczną długą siwą brodą i rozmawia z wierną, a z drugiej strony - koncert palących gumy archetypicznych beemek, zagłuszany hukiem muzy z pozostałych archetypicznych pojazdów zbyt bogatej młodzieży uczestniczącej w ślubach. A wszystko na stanowiącym świetny punkt widokowy placu na szczycie skarpy nad rzeką Kurą.
Starówka leży w dolinie przeciętej tąże rzeką. Jej tkankę stanowią charakterystyczne domy z balkonami a la Luizjana i Bourbon Street w Nowym Orleanie, do tego wątki mauretańskie, obok wczesnochrześcijańskich oraz... solidnie sowieckich tworów. Tu dzielnica 'jedzeniowa' - trzy ulice ściśniętyck knajpeczek. Dalej łaźnie królewskie oraz łaźnie Orbeliani, do ktrórych zaglądamy i zobaczywszy na czym widz polega (rezerwacja salki z basenem z gorącą wodą siarkową + ewentualne masaże) postanawiamy tam wrócić w celach higienicznych kiedyś.
Naprzeciw specyficzny, zasypany nieukończoną architekturą nowoczesną park Rike i most Pokoju zwany przez mieszkańców Always Ultra (ykhm). A nad tym górują z jednej strony ruiny twierdzy Narikala i posąg Matki Gruzji (przyjaciół nagradza winem trzymanym w jednej ręce, a wrogów traktuje mieczem trzymanym w drugiej), a z drugiej - Pałac Prezydencki, będący wrzodem dla kompozycji całości. Niebywałą atrakcją jest kolejka linowa, którą można wjechać z parku ponad rzeką do twierdzy. Jeśli się nie ma lęku wysokości na siedzenie w mocno przeszklonym wagoniku.
To tak w skrócie. Jakom rzekł, czegoś takiego w życiu nie widziałem, co jest obiektywną prawdą, lecz również w życiu czegoś takiego się tu spotkać nie spodziewałem.
Ledwo powłócząc nogami po tych wszystkich atrakcjach fundujemy sobie totalną ucztę z przysmaków kuchni gruzińskieh w jednej z poleconych nam knajpek (Citron, ul.Bimbis Rigi 7). 8 mega dziwności (wołowina w liściach winogron, sery w sosie miętowym, duszone bakłażany z warzywami, wołowina w sosie orzechowym, pierożki khilini z mięsem, pieczarki z miętą...), litry wina w samym turystycznym zagłębiu i tylko 100GEL, czyli jakieś 40zł/os. A byliśmy byli przekonani, że właśnie zbanrutujemy na samym starcie wyprawy. Było nam dobrze tak długo (znaczy, że jedzenie było przygotowywane na bieżąco i na świeżo), że zapadł zmrok i jeszcze udało nam się zobaczyć te wszystkie cuda miejckie w wersji podświetlonej.
Tbilisi lubimy. W efekcie postanawiamy zmodyfikować założenia dalszych planów tak, żeby tutaj jeszcze na jeden dzień powrócić. Chyba warto. Mimo, że nie zamierzamy nadrabiać wizyty u stóp pomnika Kaczyńskiego :-S