No to niniejszym przyznaje sie gdzie jestem (gdyby ktos jeszcze nie wiedzial)... :)
To byla najdluzsza noc w moim zyciu!
Lot trwal od 19:05 piatek do 13:25 sobota czasu naszego czyli 7:25 lokalnego (6 godz. przesuniecia!) co daje w sumie 14 godz samego lotu z Paryza. Niemniej zyje, caly i zdrowy, pewnie dlatego, ze wiekszosc przespalem. Chyba jestem troche jak karaluch...
Po raz pierwszy prognoza pogody mnie nie oszukala i powitalo mnie czyste niebo, piekne slonce. Jakie Santiago to jeszcze nie wiem, ale Andy dookola. Ponoc koniec zimy...
Z ciekawostek tylko:
1. Nie wyobrazalem sobie miejsca w samolocie przy oknie BEZ okna. Niemniej takie wlasnie mi sie trafilo. I to za wlasnym wyborem. Chyba nie mogie juz ufac wlasnym wyborom. Na szczescie nic nie stracilem, bo jak rzeklem to byla najdluzsza noc...
2. Po raz kolejny uzylem "myku" z jedzeniem wegetarianskim na pokladzie, bo przynosza je w pierwszej kolejnosci. I faktycznie obsluzono mnie w pierwszej kolejnosci, tylko ze AirFrance nie za dobrze to wegetarianskie gotuje - standardowe porcje sa jakby obfitsze. Ale wystarczylo :)
3. Bardzo mnie sie spodobalo lotnisko Charles de Goul! wow. ale moze za malo widzialem.
4. By tradycji stalo sie za dosc w okeciowej bezclowce nabylem pol litra sobieskiego. ups.
5. no i... zapomnialem recznika :P ide se kupic, wiec poki co zegnam.
a! z lotniska przyjechalem nie jak jakis burzua taksowka, ale jak prawdziwy tubylec - autobusem i metrem. Autobus 3$ taksowka ponad 20$ wiec nie nalezy dac sie wkrecic atakujacej bandzie taksiarzy.
Autobusy i metro dzialaja! Znalazlem czadowy hostel przy samym Plaza de Armas (na dachu, z pieknym widokiem). Pokoj ´mixed dorm´z 3 Czechami wspinaczami gorskimi. No jak widac niedaleko pada jablko...
---
Reszta dnia pracowita. Poniewaz zjawilem sie tu o poranku - szkoda bylo dnia, wiec ruszylem na zwiad. Brak recznikow zapchal mnie w dzielnice targowa, ktorej lokalizacje (okolice skrzyzowania Artesanos i Independiencia) skrupulatnie wyperorowala mi Olga - recepcjonistka w hostelu. Mercado jak mercado, zdecydowanie bardziej pld-amerykanski niz europejski, ale pewnie dlatego, ze mnie Olga na tani zakup ustawila. Choc byc moze nie trafilem tam gdzie mnie wysylala. I faktycznie reczniki dwa nabylem po 1000$ kazdy - peso oznacza sie tak samo jak dolar. Znaczy jakies 4.40 za szt. Pan byl tak mily, ze poczestowal mnie mandarynkami, a ja w nagrode wyglaskalem mu koty. Opowiedzial mi przy okazji ich historie, ale ni slowa nie zrozumialem. Przeto okazalo sie, ze wpadlem - Chile to nie jest zbyt dobre miejsce do praktyki hiszpanskiego, bo maja tu taki akcent lokalny, ze nawet inni hiszpansko-jezyczni ich nie rozumieja. Dam rade :)
Oczywiscie, jak przystalo na Kwolka w zupalnosci zignorowalem cale historyczne centrum (mimo ze wabilo atrakcjami takimi jak pobieranie krwi na rynku - kolejka ustawiala sie do wiaty z rzedem krwiopijnych pielegniar, czy tez paradzie bomberos, czyli strazakow wozacych radosnych chetnych w staarych wozach strazackich). A wiec jak przystalo na mnie zwiedzanie rozpoczalem od dzielnicy dekadencji, demoralizacji i bohemy czyli Bellavista. Ladne widoki tam doprawdy byly, choc zalezy kto co lubi. Kolorowe domki, mozaiki na chodnikach, muralia na murach, mnostwo knajp, ludzie... Choc zycie zaczyna sie tam pewnie dopiero w chwili, gdy to pisze, bo pora obiadu byla raczej srednio jarmarczna.
Nad Bellavista goruje jedna gorka w jego centrum - cerro jakies tam, wiec postanowilem sie tam wdrapac. Poniewaz mamusia nie pozwolila mi sie przemeczac, wwiozlem swoje turystyczne cialo na szczyt kolejka. No co, tez fajnie. Tym bardziej ze po drodze zdazylem podgladnac jakas czaple w ptaszarni pobliskiego zoo, czaple abnegacko ignorujaca regularnie przejezdzajac kolo niej wagony kolejki. Na szczycie zas, analogicznie do Rio de Janeiro i Cusco - wielka biala statuetka, tym razem Maryjki, atrakcyjnie wspomozonej zestawem anten radiowych dookola. Statua stoi w sercu powaznego sanktuarium - oltarze, kaplice, swiece utopione w modlitewnej muzyce saczacej sie uparcie i nieodwracalnie z dyskretnych glosnikow.
Widok miasta nibywaly. Plasko plasko, a to plasko zabudowane siecia domow. Duzo wiezowcow. Wszystko tonie w subtelnym smogu, otoczone wiencem Andow (czapy sniegu i te sprawy), a nad wszystkim blekit i slonce. Tu musze wprowadzic korekte pory roku. Chyba nie zima. Palmy zielone, drzewa zielone, na drzewach kwiotki, czasem cytryny lub mandaryny. Fikusy, aloesy i inne takie, ktorych nie znam (Bary pewnie by znal).
Najwazniejszym odkryciem dnia dzisiejszego byl Pablo Neruda, a konkretnie jeden z jego domow (dom dla kochanki, a pozniejszej zony), ktory stoi prawie przy dolnej stacji kolejki linowej ziemnej - LaChansona czy cos takiego. Skrzyzowanie Wrighta z Dalim (znaczy styl a nie nazwa ulic). Jazda - labirynt dziwnych pomieszczen w stylu szalonym i symbolicznym, glownie nawiazujacym do okretow, do tego wypelnionych schodami oraz zestawem obrazow i innych cennosci. Jest gdzies jego wazniejszy dom - Isla negra - musze znalezc.
W drodze powrotnej jeszcze jedno Cerro - Santa Lucia. To juz dziwne. Gdy przybylem to sredna wieku skoczyla do 20, no moze 22 lat. Pary obsciskuja sie w poziomie lub obcalowuja w pionie (strasznie mlaskajac). Apogeum byla grupa przebierancow zgarnietych przez policje na motorach. Przebierance byli w stylu emu (czy emo? bo emu to strusie). Wszyscy na trawie, pelny luz. Bardzo mnie sie to podoba. Na sam szczyt (cos w rodzaju gotyckiej baszty) prowadza krete i sliskie schody. Za to ze szczytu... no te wiezowce i te Andy i ten blekit i slonce. Oddalem sie tam dluzszemu relaksowi i relfeksjom, wspomozonym przez dziwny napoj - rico moto con hesadillos. Jak tylko zobaczylem toto nowe, zaraz popedzilem wyprobowac. Taka herbata z suszonymi brzoskwiniami i ugotowanym zbozem. Pani za lado, ktorej wspomnialem ze to moj pierwszy raz, wszytko mi pokazala, i wytlumaczyla, i dala brzoskwinie gratis. Chyba bede ciagle mowil, ze to moj pierwszy raz... Niestety pan w windzie (bo tu we wszystkich windach sa panowie motorniczy) zwozacej z tego calego szczytu swietej Lucynki juz nie byl tak mily i widzac mnie wchodzacego do windy powiedzial "seis personas! mucho, mucho..."
Wracajac okazalo sie, ze Plaza de Armas jest wyjatkowo zywy. Tlumy, ktos sprzedaje sztuke, ktos wrozy z kart, jakis gosc drze sie przez tube (nie mam pojecia o czym, ale drze sie tak 3 godzine i w hostelu nie ma sie gdzie przed nim schowac) a inny gosc w najlepsze myje samochod.
A potem... w koncu umylem nogi. Jutro mam nadzieje jednak troche tego historycznego centrum i moze jakies muzeum (w niedziele sa za darmo, hehehe). Spaac.
Jak sie okazalo Czechy jezdza od miesiaca po Ameryce Pld i dzis przejechali na rowerach 130 km (kazdy z nich), bo sobie do Maipo Valley pojechali. A jeden to pojechal na narty.