Oleee, ole ole ole... jakby powiedziala Kinga. Cierpie na chwilowa euforie, po wypiciu kubka kawy na Plaza Brazil, ale moze po kolei.
To byl dluuugi dzien. Dlugi bo oczywiscie jet lag i zaczalem go koli 5tej rano. Nie wiedzac, co ze soba zrobic, najpierw walczylem ze strasznie skrzypiacym lozkiem, a potem dla przyzwoitosci ewakuowalem sie z niego, zeby nie budzic reszty. Okazalo sie, ze wczoraj zasnalem na dobre planujac tylko zdrzemnac sie przed nocnym wyjsciem ku zglebieniu zabaw na Bellavista i przespalem noc w pelnym rynsztunku ku uciesze gawiedzi. Okazalo sie rowniez, ze w nocy stan powiekszyl sie o dwoch jegomosciow (ktorzy znikneli tak sprawnie jak sie zjawili). Niemniej rano w pelni sie zrehabilitowalem zaczynajac dzien o rzeczonej 5tej od herbaty z widokiem na budzacy sie do zycia o swicie Plaza de Armas. Swiatlo switu zdeterminowalo mnie do dzialania i wypedzilo na lowy fotograficzne, gdy wszyscy tu jeszcze smacznie spali. Czyli o 6tej. No co? jet lag.
Do 12tej zdazylem obfotografowac okolyce, zwiedzic 2 dzielnice i ze 4 muzea oraz przebiec przez Cerro Santa Lucia znow, tym razem bez herbatki z owocem. Ha! W niedziele wszystkie muzea sa gratis. Polecam niewielkie muzeum sztuki prekolumbijskiej - otwiera oczy. Oczywiscie w swojej nadgorliwosci, probujac znalezc Barrio Londres Paris wlazlem w jakies slumsy, na ktorych rosly wiezowce. Na szczescie sie znalazlem, a samo Barrio Londres Paris okazalo sie skrzyzowaniem 2 ulic dlugosci 100 m. Uroczych co prawda, no ale zeby od razu barrio (dzielnica)...
(O prosze, wlasnie do hostelu wlazl jakis gosc ktory wrocil... z nart. To jakies niemozebnosci, bo ja caly dzien w wiosennym sloncu spedzilem.)
Wiec skonczywszy ciezka prace zwiedzalnicza w poludnie wrocilem do hostelu zastanowic sie co dalej. W mailu znalazlem ponaglenie od LAN Chile, zebym sie check-nal. To sie czeklem i ciekawe czy tym razem moje miejsce przy oknie bedzie mialo okno. Ale... zapedzilo mni to przy okazji do helpdesku, zeby dowiedziec sie o droge na lotnisko o poranku (ponoc najlepiej metrem na stacje Paretijos?? a stamtad autobusami jakichs dwoch korporacji na lotnisko), i o locker na 5 dni, i o rezerwacje lozka na 2 dni po powrocie do Santiago, i.. przy okazji zapytalem sie, czy do Cajon de Maipo to ja moge sam dotrzec. Mila pani powiedziala, ze no pewnie i opowiedziala jak i gdzie i czym (bus M72 ze stacji Bellavista de Florida za 850$ czyli jakies 3pln). Jedzie sie dluuugo, z czego wiekszosc czasu to wydostawanie sie z suburbiow Santiago. To jakis koszmar. Miasto budowane w szachownice moze i jest praktyczne, ale w centrum, bo przedmiescia zlozone z takich kwadr identycznych domkow to abstrakcja. Na szczescie co jakis czas ulica byla zamknieta, bo odbywal sie tam niedzielny targ. Wspolczuje moim Czechom z pokoju, ktorzy wczoraj pojechali do doliny Maipo rowerami i narzekali na samo 30 km (czyli polowa drogi) wyjazdu z Santiago, a potem na upierdliwy ruch na drodze (jeden zostal potraktowany przez samochod na swiatlach). Nie polecam rowerow w tym przypadku, no ale kto co lubi.
Sam wawoz Maipo jest malowniczy. A wlasciwie bylby, gdyby nie przerobiono go na jedno wielkie daczowisko. Wszedzie ciagna sie jakby nasze wyogradzane ogrodki dzialkowe, tylko ze mniejsze, za to kazdy wyposazony w domek letniskowy. Czasami "osrodek" z basenem. Tutaj udaja sie mieszkancy Santiago na pikniki, mowi przewodnik. Kolejny koszmar. Momentami jednak pokazywala sie rzeka. Momentami malownicza. Nad nia zas caly czas gorowaly malownicze gory. Ponoc na tej rzece urzadza sie rafting, ale tak sie na nia patrzac nie wierze, ze moglby przebic Arequipe :) Poza tym momentami rzeka jest usunieta (w takie minikoryto boczne) i kamienie z rzeki sie wygrzebuje przemyslowo. Ciekawe... wszystkie drzewa w dolinie pochylone byly w jedna strone. Musi tu niezle duc. Inna atrakcja sa tutaj koniki (podobne do naszych Przewalskich). I puszczanie latawcow - puszczaja je wszyscy i wszedzie.
Docelowe San Jose de Maipo jest malym rynkiem z kramami otoczonym bezkresnymi daczami. Probowalem zejsc do rzeki, w swoim beztroskim europejskim mysleniu sadzac, ze to moze najatrakcyjniejsze miejsce. Najpierw wlazlem w slumsy, potem na wysypisko smieci, a probujac sie stamtad ewakuowac - na wyrobisko zwiru. Wniosek - czas porzucic myslenie europejskie. Wdrapalem sie wiec kawalek w gore, zerwalem kwiotka, zjadlem miejscowa specjalnosc (taki racuch z salsa) i wrocilem.
A wrocilem prosto do Barrio Brazil, gdzie regenerowala mnie rzeczona kawa oraz cudny klimat. Jak rzecze przewodnik - siedlisko mlodosci, cyganerii i studentow. Bebny, tlumy, awangarda. I moze fajnie, ale ciesze sie, ze wybralem hostel Plaza de Armas na Plaza de Armas, a nie jakis w rzeczonym barrio. Niemniej krotki pobyt tam mnie zacnie zregenerowal i przyprawil o wspomniana euforie :)