Pierwszy dzień to zebranie się w kupę i do przeskoku na wyspy docelowe. Przeskok ma nastąpić z Lizbony - mojego marzenia od-wielo-letniego, ale nie do zrealizowania jeszcze w tym momencie, trzeba poczekać. Teraz się tylko zbieramy - przylatujemy wieczorem i lecimy dalej rano: z Daną lecimy z Krakowa (lot opóźniony, wpadam w nerwicę, wyprowadzam z równowagi ze cztery zmiany obsługi LOTu), w Warszawie na lotnisku spotykamy państwo kapitaństwo (czyli Krysię, Rafała i córę Marię) i dopiero na lotnisku w Lizbonie synchronizujemy się z Agą. Udaje się nam zbiorowo zgarnąć z lotniska jednym vanem zamiast dwóch do hostelu '4U hostel' (polecamy!) położonego niedaleko lotniska (1.8km wg Google’a) przez właściciela zdecydowanie przeczącego mojemu wyobrażeniu o rozmemłanych południowcach. Zanim sprawnie dojedziemy ten miły chłopak pokazuje nam jeszcze okolicę i knajpę z solidnym, lokalnym jedzeniem w uczciwej cenie. Zrzuciwszy toboły w apartamencie (dostaje się nam dwójka z Agą) czereda udaje się na kolację w zareklamowanej knajpce (polecamy, ale adresu nie podamy), a my z Agą dołączamy trochę później, bo musimy się nacieszyć spotkaniem po nie tak znów długim niewidzeniu, żrąc kanapki, które przytaszczyłem z Krakowa w obawie wielkiego głodu w środkach transportu powietrznego i na ziemi portugalskiej (tiaa, niewątpliwie ubogiej we wszelakie dobra gastronomiczne). I tak wyspacerowani i zakwaterowanie zamiast spać urządzamy z Agą… chichoty do strasznego późna mimo wizji koniecznej pobudki o strasznym poranku (przecież trzeba sobie wszystkie życiorysy zsynchronizować! i niebywale ważne sprawy omówić). Osobiście naliczyłem co najmniej 8 dobranców…