Ponieważ lot ok. 8mej, to wymarsz o 6. Aga nastawiła budzik na 5:30, ale... nie tego czasu więc alarm o 4:30. Jest tak wcześnie, że nie mam siły jej zamordować. Ogarnięty południowiec - właściciel hostelu - przyjeżdża na czas o 6tej i podwozi nas na lotnisko.
Odprawiamy się efektywnie, mimo przeszkód – Aga musi zrobić osobny boarding w maszynie, a mój bagaż jest niewymiarowy (zwykły plecak! nawet nie przekraczający dopuszczalnej wagi!), więc oddać go trzeba do osobnego okienka dla bagażu 'oversized' (jako 'odd-sized'). Jeszcze kawa na otrzeźwienie. Boarding. Startujemy. Lecimy radośnie. Pilot coś mówi o przechodzącym nad Azorami froncie, ale kto by się przejmował, przecież pod nami czyste niebo i widać ocean.
No i przychodzi lądowanie... Okazuje się, że pogorszyły się warunki w Horcie, jakieś fronty atmosferyczne się gonią, widoczności nie ma, czy też wieje nieprzyzwoicie, więc krążymy sobie nad sąsiednimi wyspami (widać wrzecionowate San Jorge o urwistych brzegach z góry, a Pico w ogóle nie widać), co Krysia potwierdza swoim GPS-em (prawdziwa współczesna kobieta techniczna). Ja mam szarą wizję odwiezienia nas na jakiś drugi koniec archipelagu, co pokrzyżuje nasze plany w zupełności, bo jak wtedy odbierzemy jacht z Faial?! Ostatecznie lądujemy w deszczu na wyspie obok (Pico), jakieś 20km zaledwie od docelowej Horty. Dla mnie cud, że tak blisko, a tak różne warunki! Cud nie cud, trochę jestem mentalnie poobijany.
Przy wyjściu z samolotu Pan wręcza nam parasole do przejścia 30m do budynku. Zorganizowano nam przewóz autobusami na prom. Po drodze pierwszy widok bazaltowego krajobrazu, gdzie w deszczu domy wyglądają na czarniejsze niż są, a ich okiennice na bardziej pomarańczowe i czerwone. Przy promie kolejne zdziwienie - świetna organizacja: dostajemy bilety w drzwiach, oddajemy bagaże i właściwie wchodzimy prosto na prom (fuks, że nie musimy czekać na następny za 2 godziny). Najwyraźniej taka sytuacja to nie pierwszyzna.
Na terminalu promowym próbujemy wynająć samochód, niby rezygnując z tych zarezerwowanych na lotnisku. Nic nie zapłaciliśmy to i co. Okazuje się, że takie sytuacje lokalny naród ma też przećwiczony i kiedy już myślimy, że żadnych samochodów nie ma, pani za bufetem oferuje nam dwie Fiesty, które zarezerwowała była Krysia i które zaraz przywożą nam z lotniska (15km za miastem). Od razu ruszamy na wycieczkę po wyspie. Nawet padać z lekka przestało, choć niskie chmury nieustępliwe.
Na zachodnim cyplu docieramy do miejsca, gdzie w 1956 roku wybuchł wulkan – najpierw morze zaczęło się gotować i dymić, a potem w ciągu 13 miesięcy pojawił się tam wulkan, który solidnie wybuchł (40% pozostałego stożka już zerodowało do czasów dzisiejszych). Na tą okazję część ludności Azorów wyniosła się do USA i Kanady, bo JFK otworzył dla nich granicę. Na cyplu jest teraz świetnie zaprojektowane Muzeum – wulkanarium zakopane pod ziemią (a raczej tufem wulkanicznym), zachowane ruiny latarni morskiej i w ogóle zaskakujące okoliczności przyrody i widoki na okolicę (np.: zupełnie niepotrzebne są tablice ‘zakaz deptania trawników’, bo ani źdźbła trawy na tym tufie nie ma).
Zanim jednak rzucimy się zwiedzać te atrakcje okazuje się, że… w tym całym rozgardiaszu polądowaniowym Dana zostawiła była plecak w wypożyczalni samochodów w terminalu promowym. W sumie wcale jej się nie dziwię, bo zmęczeni i zakręceni byliśmy strasznie, ale to oznacza, że musi się wrócić do Horty (i tutaj żaden dżentelmen ofiarnie się nie zaofiarował, no cóż...). Telefonicznie dowiedzieliśmy się, że kobieta z wypożyczalni będzie na terminalu promowym dopiero za ponad godzinę, więc nie wiadomo do końca, czy plecak tam jest. Dana dzielną kobietą jest, pojechała walczyć o dokumenty, pieniądze i inne dobra w plecaku skumulowane (choć właściwie pieniądze i dokumenty to miała przy sobie), niemniej dopiero, gdy na powrót do biura wypożyczalni dojechała, to było wiadomo, że plecak jest, i że go nikt nie zdetonował jako potencjalne zagrożenie dla wyspy. A przede wszystkim - nikt go nie gwizdnął. Uff...
W tym czasie reszta brygady bezdusznie oddała się zwiedzaniu, poznawaniu miejsca i zapoznawaniu się z żywiołem wulkanicznym, wdrapywaniu się na zabezpieczoną ruinę latarni. Dla mnie nowość, bo się nie przygotowałem merytorycznie i geologicznie. Chłonę więc wszystko, wdrapuję się w ramach przechadzki na kolorowy klif wulkaniczny i staram się nie oszaleć ze szczęścia. Jednak z całego tego przeżywania niesamowite jest wyobrażenie sobie, gdzież to na globusie teraz jesteśmy i jak to daleko od domu, i jak bardzo to ‘daleko od domu’ jest inne.
Opuściwszy cypel, chcemy wjechać na kalderę wulkanu (czyli zajrzeć wulkanowi do dziurki, a raczej wielkiej misy po zapadnięciu się stożka). Oczywiście pogoda zaczyna się psuć, tzn. poziom chmur się nieprzyzwoicie obniża, które to zjawisko towarzyszyć będzie nam przez kilka kolejnych dni. Wjeżdżamy na górę polną drogą zakosami. Krysi zagotowuje się coś w silniku i muszą na chwilę przystanąć. Na końcu drogi przez krótki tunel można przejść pod krawędzią kaldery na taras widokowy z widokiem na misę wulkanu. Widać białość - tak nisko są chmury - czasem pojawia się przebłysk dna, zaś nic a nic nie widać przeciwległej krawędzi. Szkoda. Samą krawędzią biegnie szlak naokoło i jest to na pewno fajna wycieczka.
Kontynuujemy objazd wyspy zatrzymując się czasem na punktach widokowych (choć niewiele widać) lub przy zabytkowych wiatrakach. Aczkolwiek nie za bardzo się zatrzymując, bo coraz mniej widać, a wrócić trzeba na 18, żeby się zameldować w wynajętym apartamencie (Faial Marina Apartments - 3 pokoje z 2 łazienkami przy samej marinie, 100€ na 8 osób!).
Nastroje mamy trochę szare takie jak ta pogoda. Niby wszystko dobrze się ułożyło, ale jakoś tak bez ekstazy. Idziemy na kolację w Porto Pim po drugiej stronie cypla. Sama Horta to typowe miasteczko portowe, podzielone trochę cyplem z wulkaniczną kalderą (otchłań diabła?). Z jednej jego strony przycupnął fort (z najdroższym hotelem na wyspie), port i marina, a dalej również terminal promowy, zaś z drugiej - plaża, stacja wielorybnicza, obwałowania i brama morska. Niskie domki rozlewają się na zboczu. Wśród nich białe z czarnymi obramowaniami kościółki i budynki miejskie. Urocze, ale trochę za szaro, żeby zemdleć z wrażenia. A może trochę przyjeżdżanie tutaj nas zmęczyło. Zewsząd powinno być widać sąsiednią wyspę - Pico z górującym na niej wulkanem, ale w ramach Pico wystąpiła biała ściana.
Idziemy więc podreperować kondycję kaloryczną. Krysia, która tutaj już była, prowadzi nas do portu Pim, bo tam są fajne knajpki. Bez ociągania lądujemy w jednej z nich na rogu przy plaży, bo serwują w niej jakieś menu obiadowe (mimo, że turystów raczej nie ma, w końcu sezon to się jeszcze nie rozpoczął). Sprawnie wmontowuję w siebie zupę z rzepy (hm… ciekawe), jakieś tradycyjne danie azorskie (eintopf z wołowiną i ziemniakami) i jeszcze crumble z jabłkiem i bananem. W sumie bez rewelacji, ale raduje. Za to dziewczyny zachwycone paellą z owocami morza (o ile dobrze pamiętam, a jeśli nawet nie paellą to na pewno zachwycone).
W drodze powrotnej w nagrodę dostajemy jeszcze widok wiszącego w powietrzu nad portem czubka wulkanu (bo cała jego baza nadal tonie w chmurach). No ciekawe. Do domu i spać. Długi był dzień i aktywny.