Rano Krysia nas odprawia i w efekcie udaje się nam skorzystać z tzw. zaplecza sanitarnego mariny czyli w końcu mycie. Śniadanie (jajecznica z 18 jaj) na deku w słońcu poranka (trochę niezdecydowanym, ale jednak słońcu).
Ruszamy na miasto, a państwo kapitaństwo zostają na ploty z załogą Zjawy IV, która dobiła o 6tej rano (no tak się jakoś ciągle spotykamy). Angra de Heroismo jest na liście UNESCO ze względu na architekturę - wąskie uliczki na zboczu, białe domy z obowiązkowymi kolorowymi obramowaniami okien, kutymi balustradami balkonów i dachami krytymi dachówką. Na obrzeżach domki niższe i prostsze, w centrum wyższe i bardziej strojne. Parę kościołów (w tym konwent Franciszkanów), uroczy ogród miejski z jakąś piką na samym jego szczycie o trochę dalekowschodniej wymowie i cypel z murami obronnymi oraz z zamkniętymi po części wojskowymi zabudowaniami. Widok stąd, widok stamtąd. NIemniej im dłużej po tych uliczkach krążymy, tym bardziej mi się tu podoba, mimo, że na początku się buntowałem, że co to toto za cudo takie to. Jednak cudo.
Spotykamy się na szybki obiad (zupa jarzynowa z puszki) i ruszamy po taksówki na wycieczkę po okolicy. Wycieczki mają tu ustalony przebieg i cenę - 30€. Miły starszy pan taksówkarz o niebywałych niebieskich oczach i spokoju w obyciu, opowiada nam to i owo o okolicy i zwyczajach łamaną angielszczyzną. Zostajemy obwiezieni orszakiem dwóch starych mercedesów w kolorze kremowym po dwóch jaskiniach (Algar do Carvao i Gruta do Natal), polu wyziewów siarkowych Furno do Enxufe (z dziur w ziemi wydobywa się dym śmierdzącym siarką) oraz punktach widokowych nad miastem. Pan dzielnie tłumaczy ciekawostki krajobrazu wulkanicznego, nazwy okazów flory (hortensje, endemiczne drzewa, a te iglaki to z Japonii i używamy ich zamiast choinek, bo mamy mało sosen). Po raz pierwszy widzimy krajobraz kaldery w pełnym słońcu bez mgieł. Ciekawostka.
Nie mogę sobie wybaczyć, że do jaskiń zapomniałem obiektywu szerokokątnego. Dwie odwiedzone są od siebie skrajeni różne i mają zupełnie inną genezę. Pierwsza to studnia otwarta ku niebu o ścianach u góry zarośniętych mchami, ze śladami bąbli gazów wulkanicznych na skalnych ścianach, jeziorem na dnie i naciekami stalaktytów na sklepieniu (97m wysokości). Druga to labirynt korytarzy, w którym płynęła lawa i zastygła. Okazuje się. że to nie wcale taki gładki kamień, jak cały czas mi się wydawało, tylko strasznie nierówna struktura ('skamieniałe kupy' wg Krysi), co czyni chodzenie niewygodnym i poniekąd niebezpiecznym. Na wszelki wypadek przy zakupie biletów dostajemy kaski i takie jednorazowe czepki pod nie w stylu 'pracownice PSS Społem'. Dużo śmiechu. Niemniej mimo wstępnego powątpiewania po paru przygrzmoceniach przyłbicą w strop, artykuły wypożyczone uznajemy za użyteczne.
Na zakończenie taksówki podrzucają nas pod market, z zakupami wracamy na jacht, robię kolacyjkę - pyszną sałatkę warzywną z serem lokalnym, którą zażeramy się na deku ze świeżą bagietką przy zachodzącym słońcu i schłodzonym vinho verde. Francuzi obok nam zazdroszczą na pewno.
Potem załapujemy się jeszcze na zwiedzanie Zjawy 4 z oprowadzaniem przez samego legendarnego kapitana Waldemara Mieczkowskiego wzmocnione kubkiem białego wina o subtelnym smaku skorupiaków. Robi to wrażenie - zupełnie inny klimat, ale u nas większe luksusy jednak. Po zwiedzaniu subtelnie po angielsku sprawdzamy czy trapem da się dojść na brzeg i udajemu się jeszcze na spacer po mieście w zapadających ciemnościach. Znaleźliśmy z Agą przecudną uliczką wchodząc w jakiś zaułek i pnącą się w ukryciu na skałę nad naszą częścią portu, gdzie kiedyś stał kościółek a teraz straszy rzeźba współczesna złożona z dwóch krzywych rur, i gdzie przesiedzieliśmy długi czas po zachodzie słońca. Niestety bez oprowiantowania piknikowego. Postanowiliśmy udać się do marketu po porto, ale... zabłądziliśmy troszeczkę szukając go i nam sklep zamknęli. W nagrodę dane nam było zobaczyć jeszczę parę dziwnych zakątków miasta, np.: aleję platanów dekorowanych (a jakże) na ciągle trwające święto. Więc posiedzieliśmy jeszcze w zapadających ciemnościach na tej skale z naszym jachtem u stówp. Trudno. Porto innym razem.
Wracamy na jacht z wizją ukołysania się w koi na tych szalonych prądach w marinie, a reszta załogi bawi się na przycumowanej nieopodal Zjawie. Trwa tam na pewno koncert gitarowy piosenek żeglarskich, górskich i romantycznych, jakiego to przedsmak mieliśmy parę dni temu w barze u Petera w Horcie. Niemniej zanim rzucę sie w ukołysywanie, siadam sobie jeszcze na deku i spisuję co pamiętam z ostatnich dni. Chyba mi się podoba.