Mamy wychodzić z portu rano, ale zostajemy odgórnie skazani na opóźnienie techniczne, bo w marinie wzięli się za naprawę cieknącego wężociągu i w związku z tym nie możemy nabrać wody pitnej i wybieramy przeczekanie remontu niż przestawienie jachtu na tych szalonych wodach, na których tracimy sterowność, na miejsce gdzie tą wodę można nabrać. Korzystając z okazji udaje mi się wynegocjować jeszcze pójście do miasta po masło (a w podtekście porobienie jeszcze paru zdjęć - na deptaku i w twierdzy Sebastiana, gdzie zbudowano hotel).
Wąż naprawiony, woda nabrana, wychodzimy w morze. Pogoda coraz lepsza. Niby nie wieje, ale Krysia zarządza rozłożenie grota i... niespodziewanie żagle łapią wiatr i zaczynamy sunąć z imponującą prędkością. W pewnym momencie na liczniku mamy nawet 9,7 węzła (rekord pada pod moim sterowaniem ;-) ). Do tego mijamy kilka razy wieloryby (raz nawet całe stado) i najpierw radość, wielka radość, ale ta atrakcja przestaje nam się podobać po opowieści chyba Krysi o tym, jak to całkiem niedawno sobie jeden wieloryb ubzdurał chyba, że jacht to samice i troszkę ten jacht staranował, przez co załoga 50 dni na tratwie spędziła na oceanie, więc po tej opowieści trochę nam entuzjazm przygasa i taktownie cieszymy się, że stadko (przynajmniej trzy sztuki wielorybie widzieliśmy) jakoś tak bokiem nas ominęło. Miłe zwierzęta puściły parę fontann i nawet ogonami nie pomachały.
Zapada wieczór. Zbliżamy się do Sao Miguel. Ponieważ dzięki niebywałym warunkom pogodowo-wiatrowo-oceanicznym nadrobiliśmy znacząco czas płynąc luksusowo i szybko na żaglach, decydujemy się dopłynąć jeszcze do dalszego miasteczka, żeby zobaczyć rano małą wysepkę (de Cabra?) w kształcie zatopionej kaldery (czyli po ludzku - wystający z wody czubek wulkanu). Mamy z Krysią wachtę od 20 do północy i ponieważ wszyscy poszli spać albo ze zmęczenia albo coby się zdrzemnąć przed nocną wachtą, więc nadrabiamy zaległości w plotach, a ja nadrabiam zaległości w wiedzy żeglarskiej. W nocy plankton świeci, jeżeli się zabełta wodą oceaniczną, dlatego ponoć ślady po delfinach świecą. Bełtanie w toalecie jachtowej też się liczy, więc korzystanie z niej po nocach okazuje się być ciekawym przeżyciem - jakby w muszli zawirowały robaczki świętojańskie.
Po północy kapitan Krystyna wysyła mnie do spania, bo zmiana wachty, a o 4tej wstajemy do przybijania do kei w Vila Franca. Jeszcze łyczek porto przed spaniem za cudowne ocalenie i kimono na dobre.